Po upojnej nocy w autobusie do Limy (8h) na miejscu powitala nas... pustka :) Poprzedniego dnia wyslalem mejla do Manuela, ale chyba nie odebral. Moze przyslal choc swoj adres... Trudna rada, musimy jechac na net, wysylac mu dalsze mejle. Miasto z okna autobusu, a potem i taksowki (znow trudne negocjacje ze stolecznym taksiarzem :) sprawia wrazenie ladnego, ale balaganiarsko urzadzonego. Ma cos z Bogoty. Jest tu ogromnie duzo zabytkow, ale sa one poprzetykane nowoczesnymi klocami z betonu, a calosc jest ciut niepoukladana. Poza tym dystanse sa olbrzymie. 8 mln mieszkancow sprawia, ze podroz z jednego konca Limy na druga (autobus) zajmuje prawie 3 godziny. Na szczescie nas to nie spotkalo :) W kafejce internetowej nadal brak mejla od Manuela. Zaczynamy się niepokoic bo nie mamy do niego telefonu. Trudno, idziemy tj. jedziemy w miasto :) Autobus wysadza nas "tuz" przy rynku (15 min. piechota :) Zwiedzamy przydroga katedre (grob Pizarra), katakumby kosciola Sw. Franciszka (beda fotki z setkami czasek hahaha...) i straszliwe Muzeum Inkwizycji z nudnaaa przewodniczka (ziew). W kolejnej kafejce znajdujemy mejla od Manuela. Dzwonimy. Dostajemy adres. Ufff...
Czas na obiad. Po jedzeniu zmeczeni jedziemy do Manuela. Jego mieszkanie nie jest najpiekniejsze, ale za to przytulne. Przechodnie, wiec zero prywatnosci, ale skad my to znamy. Manuel ma 3 braci i bardzo serdecznych rodzicow. Jest net, ale dostep trudny, bo 2 bracia nie pracuja,a cala rodzina poza mama jest uzalezniona od netu (komp tylko jeden :) Do pozna rozmawiamy o Polsce, Europie i bzdurach. Jestesmy dla nich niezla egzotyka, staramy się wiec wypelnic luki w ich wiedzy o Europie Wschodniej :) (no dobra, Srodkowej :) Spac..
15 lutego. Caly ranek zajmuje pranie i wieszanie ciuchow na dachu budynku Manuela :) Przed poludniem zwiedzamy Muezum Larco Herrera. 40 tys. wyrobow glinianych z epoki prekolumbijskiej. Zwariowac mozna od nadmiaru. Swietna kolekcja zlota i wazy obrazujace smiale kolekcje erotyczne :) Wszystko tak duze i tak ciekawe, ze lykamy nawet zaporowa cene 15 zl za bilet (tutaj to majatek), a i to ze znizka dla studentow (hehehe...). Muzeum jest daleko od centrum, na niezlym zadupiu, taksiarz krazy 1/2h probujac je znalezc. Na szczescie oplate ustala się z gory :)
Potem krotki przemarsz po kosciolach w centrum, zakupy i juz zapada zmrok.. Dom, kolacja, rozmowy, spanie.. :)
16 lutego. Aska chora, nigdzie nie idzie. Ja decyduje się spedzic dzien aktywnie. Lece z rana do Muezum Corridy. Ciekawa kolekcja strojow, zdjec, obrazow i utensyliow oraz przewodnik-pasjonat. To lubie, choc do Corridy się nie przekonalem. Tuz obok arena (chyba w kazdym wiekszym miescie w Am. Pld. sa corridy), ale to akurat nie sezon. Cykam tylko dwoch mlodzikow, ktorzy udaja na pustej arenie matadora i byka (ze sztucznym rogami). Zasmialbym sie, gdyby nie to, ze te dwa podrostki w dresach to podobno szanowani matadorzy, majacy na koncie wiele byczych istnien :) Coz, stroj sluzbowy trzeba szanowac... Beda fotki. Potem lece na zmiane gwardii pod palacem na glownym rynku. Imponujace, ale 50% zaslania plot, a reszte policja, przechodnie i samochody. Co za pomysl... Potworny upal, zmywam się w srodku spektaklu. Jeszcze szybka wizyta w klasztorze Sw.Dominika, ogladam grob 1szego czarnego swietego Ameryki Pld. (Sw. Marcin z Porres) i lece na autobus do Pachacamac (ruiny Inkaskie w odleglej dzielnicy Limy). 31 km. Godzina jazdy. Powinienem się cieszyc, ze tylko tyle, ale nie moge... Docieram do ruin. Sa ogromne i sa na pustyni. O 16.00 juz tak nie pali, ale jednak... 2h szybkiego marszu i zwiedzam pobieznie ciekawy kompleks. Jest polozony nad samym oceanem. Niezle widoki. Wyczerpany wracam do domu...
17 lutego. Czas ruszac do Rio. Manuel prowadzi mnie do centrum handlowego gdzie za 300 zl nabywam cyfrowy aparacik-zabawke specjalnie do fotografowania w Rio (do odsprzedania juz za tydzien :), zapraszam! Jak go zwina czy wyrwa, nie bedzie zal :) (odpukac), a potem zalatwia nam u swojej znajomej bilety na 1szy etap podrozy - do Arequipy. Teraz jedziemy nonstop, bedzie meczaco, ale 1szy etap bedzie w luksusowym autobusie 1szej klasy (skora na siedzeniach, kolacja, tv, klima itp. - powaznie!)wiec zacznniemy lagodnie. Autobus o 17.00. Tu odjezdzaja raczej punktualnie w odroznieniu od Kolumbii, wiec trzeba się spieszyc. 16.30 - decyduje się isc pod prysznic, nie moge jechac do Rio bez mycia :) 16:40 wychodzimy. 1sza taksowka zajeta. 3 nastepne tez. Piata to tico, za male na nasze bagaze i 3 osoby (Manuel). Szosta to duze kombi. Zabieramy sie. Korek. 16:50. Kierowca zjezdza na stacje, bo mu wygodnie (tak tu robia). Ignoruje nasze blagania. 16:55. W Kolejnym korku samochod gasnie. Trzypasmowa droga. Wyskakujemy z Manuelem pchac, a wokol mijaja nas z klaksonami rozsierdzeni kierowcy busow i ciezarowek. 17:00. Samochod zapala, ale kierowca mija zjazd i musimy sporo nadlozyc. Kurfff... 17:05 ladujemy na dworcu. Kolejka. Nawet nie podstawili jeszcze autobusu... Ufff.. Daniel mowil, ze to się nazywa czas peruwianski. Jak się z kims umawiasz, pytasz czy to wg czasu angielskiego (normal) czy peruwianskiego (duuuuze opoznienie :) W tym wypadku przydalo sie... :)
18 lutego, rano. Budzimy się w Arequipie. Faktycznie komfortowo. Teraz gorzej. Okazuje się, że do granicy nie ma nic bezposrednio i trzeba jechac z przesiadka. O 18.00 zamykaja granice, wiec MUSIMY zdazyc. O 15:30 z kolanami na uszach w za ciasnym autobusie dojezdzamy do Puno nad jeziorem Titicaca ale nie mamy czasu na widoki. Autobus stad do granicy dojezdza za pol godziny, a jedzie 2,5 (czyli na pewno nie mniej :) Nie mamy szans... Zaraz... kierowca mowi, ze granica do 20.00. Hurra! Wsiadamy. Miejsca tu jeszcze mniej, ale trudno. 2,5 h się wytrzyma. Na granicy (4500 m npm) lapie nas okropna zimnica (wieczor) i ulewa. Oczywiscie nie ma dworca bo to wiocha, wiec wysiadamy na jakims placyku i w sekundzie mokniemy kompletnie. Pod jakims daszkiem przebieramy się dygocac i lecimy na granice. Peruwianczycy chca nas przeszukac. Spinam sie, bo oczekuje juz jakichs szwindli, wymuszen lapowek, ale nie... Nie sa drobiazgowi, bawia się moim chinskim sprezynowcem kupionym za grosze w Ekwadorze i puszczaja nas z usmiechem. Nawet wychodza na chwile, zebysmy zmienili mokre ciuchy. Lecimy do Boliwijczykow. Pan cztery razy pyta, z jakiego jestem kraju, jakby byl gluchy. Po 10 minutach znajduje nas na kartce pod haslem "wizy nie trzeba". Ufff... kretyn.
Do pobliskiego La Paz (150 km) lapiemy.. taksowke. 20 zl :) Mozna jechac mikrobusem, ale wtedy bagaz na dachu. W taki deszcz? Dziekuje.. 2 dodatkowych pasazerow i juz prujemy do La Paz. Prosta droga, zero ruchu, fajnie. O 21.00 docieramy do miasta. Chwila oddechu, lapiemy autobus do Cochabamby, na wschod od La Paz. 7h jazdy. W srodku strasznie marzniemy (wciaz gory, mokre buty, nieszczelne okna). Kierowca zatrzymuje się Wyciagamy spiwory. Uff.
19 lutego rano. Cochabamba. Na watpliwe wdzieki boliwijskich pejzazy jestesmy zbyt znieczuleni. Lapiemy autobus do Santa Cruz. "Tak, ma lazienke". Ktora nie dziala. Aska znow wkurzona, ze nas nabrali. Na nogi malo miejsca. ale grunt, ze jedziemy dalej. I robi się spooro cieplej. Za cieplo. Kleimy się cali... Uff.. Kilka razy przestoj. Awaria? Nikt się nie dziwi. O 17:00 docieramy do Santa Cruz (12h zamiast 10). Niestety jedyny autobus do granicy jest pelny. Jutro mozna zlapac pociag, nawet lepiej, bo nie groza mu przestoje spowodowane deszczem, a autobusom tak. OK, agent probuje nas naciagnac na jakies drastyczne prowizje, ale decydujemy się kupic bilet sami nastepnego dnia (dzis kasa zamknieta). Jesli starczy. Wstaniemy o 6 i ok... Jeszcze wizyta w Irish Pubie. Swietne jedzonko, tanio, ale guinness się skonczyl. Hehehe. Spac, jutro poranna pobudka. Chce isc o 6:00, wtedy otwieraja dworzec..
Nie moge spac przez upal. Nasz hotel tuz naprzeciwko dworca. 4:30, 20 lutego. Mysle sobie: wstane, zerkne czy ktos juz czeka. Okazuje się, że owszem i pod dworcem sporo luda. Gdy dochodze otwieraja się drzwi i tlum rusza do srodka. Nie pytam po co, biegne za nimi. Docieram ok. 10-12 w kolejce. Nie jest zle. Ale zaraz, dworzec mieli otwierac o 6 a u mnie 4:50. Rety...w Boliwii czas przeciez o godzine pozniej niz np. w Peru czy Kolumbii. Ufff... no tak, glupi ma jednak czasem szczescie... Gdybym nie wstal... Do siodmej kolejka okropnie się wydluza, ze 200 osob, boje się myslec...
Kupujemy bilety na pozniejszy pociag na 17:00 w najlepszej klasie Super Pullman (a co!), za zastraszajaca kwote 40 zl od osoby (wczorajszy agent chcial wyludzic 2,5x wiecej!!!). Jest jeszcze pociag o 13:00, ale przyjezdza tylko 2h wczesniej (o 7:00 rano jutro, a nasz o 9:00) bo sporo się zatrzymuje. Poza tym nie ma klimy i video :) a kosztuje tyle samo. Bagazy pilnowac nie trzeba, jest na nie osobny wagon i kwitki. Fajny pomysl. Jeszcze troche czasu na surfowanie w kafejce, pobiezny luk na miasto i wsiasc do pociagu...nananaan... Jutro dojezdzamy na granice w Quijarro. Stamtad "tylko" 7 h (znow na mapie tak krotka ta kreska :)) busem i jestesmy w Campo Grande. Stamtad pojutrze o 4 rano lot do Rio (4h). Oby nic się nie opoznilo. Trzymajcie kciuki!