Boliwijski pociag okazal się calkiem fajny. W przewodniku pisza, ze to nieslawny Ekspres Wschodu, czyli Pociag Smierci, ale nie wiem, jak mozna wymyslic tak glupia nazwe bez powodu. No, chyba ze jedzie się bez klimy, jak pozostali... wtedy tak. Mial faktycznie klime (ktorej nie docenialismy, ale o tym potem), calkiem nowe filmy na dvd (oczywiscie piraty) i obsluge cateringow (niestety platna) :)) Siedzenia wygodne, wiec 16 godzin minelo jak z bicza strzelil (no, powiedzmy jak z bicza strzelil w zwolnionym tempie :) Wysiedlismy rano w zadupiastym miasteczku zwanym Corrumba, w 37 st. upale, ktorym byl tym dotkliwszy, ze jechalismy z klima, wilgotnosci wzglednej bliskiej 100% (mokradla) i komarach w pelnym rozkwicie. Witani pelnymi satysfakcji spojrzeniami wspolpasazerow z nizszych klas wyruszylismy do granicy. Dojechalismy tam taksowka. Okazalo się, że wjazd do Boliwii jest gratis, o czym informowaly wielkie plakaty w kampanii Walcz z Korupcja :) ale wyjazd juz nie. Kosztuje ok. 1,5 USD od osoby. Dostalismy nawet pokwitowanie Wkroczylismy do Brazylii. Tu stemplowalo się dopiero w pobliskim miasteczku, wiec z posterunku brazylijskiego skorzystalem tylko w celach sanitarnych. Po moim wyjsciu z WC mowiacy troche po hiszpansku pan usmiechnal się i powiedzial: Duza kupa, co? Skwapliwie przytaknalem i zataczajac się ze smiechu ruszylem w strone przystanku autobusowego (taksowki niestety sa tu sporo drozsze niz w innych krajach Am.Pld.). Podoba mi się w tym kraju!
Ociekajacy potem dotarlismy na terminal. Niestety na razie nie pojedziemy do Campo Grande bo straz graniczna zamknieta do 14.00. A wiec czekamy. Wybralem się w miedzyczasie po wode i do bankomatu. Po godzinie spaceru w lokalnym klimacie wrocilem ledwie zywy z mocnym postanowieniem niewychodzenia z dworca, a potem z klimatyzowanego autobusu. Granice otworzyli, paszporty sprawdzili. Pierwszy raz rowniez sprawdzali ksiazeczke szczepien (zolta febra). Zapachnialo cywilizacja. Cudem zdazylismy na autobus o 15:00. Autobus byl faktycznie wygodny, ale kosztowal nas wiecej niz nasz dzienny budzet na dwie osoby (na wszystko!). Cholera, duzo podrozowac tu nie bedziemy... Mial nas dowiezc do Campo Grande w 6 h, ale po drodze wsiadla jedna ladniutka pani policjantka (!) i sprawdzala nasze dokumenty i bagaze przez ok. 50 minut. Nieprzyjemne to nie bylo (fotek brak!) ale w rezultacie tego i pewnie znanych tylko kierowcy czynnikow dotarlismy blisko polnocy. Czyli punktualnosc jak wszedzie indziej, a juz się balem, ze czeka mnie szok cywilizacyjny. Po drodze Aska chciala w przydroznej knajpie jeszcze sprobowac zupy z piranii, ale akurat ´wyszla´. Coz, moze pozniej...
Wszystko wyglada czysciej, bogaciej i jest w lepszym stanie niz gdziekolwiek indziej dotad na kontynencie, to trzeba przyznac. 4h do lotu. Na wpol spiacy, zwalamy się do kafejki internetowej, gdzie spotykamy 2 Irlandczykow, ktorzy leca tym samym samolotem do Sao Paulo. Potem my przesiadamy się na lot do Rio a oni na autobus, bo nie dostali biletow lotniczych do Rio. Czas mija szybciej na rozmowie i grze w karty. Taksowka na lotnisko tez taniej wychodzi..(po dowiezieniu nas kierowca mamrocze cos o sporej doplacie za bagaz, choc uzgadnialismy juz cene, ale splawiamy go 1 realem)
Samolot jest okropny. Wiem, ze to tania linia, ale nierozkladane siedzenia po katem prostym to juz przesada. Ilosc miejsca na nogi tez chyba niezgodna z konwencja genewska (punkt o godnym traktowaniu skazanych). Walcze ze snem i bolem uszu. Gdy juz zasypiam, ladujemy. Oczywiscie spoznieni, ale drugi samolot czeka. Drugi lot przebiega tak samo, tylko batonik jest lepszy. Ale za to juz po stewardessach widac, ze widoki na estetyczny urlop sa tu nienajgorsze :) Przez okno tez jest na co patrzec. Wyspy, wysepki, mosty, estakady, slimaki, plaze. I oczywiscie Cristo Redentor na wzgorzu. Gapie się jak zahipnotyzowany....
Po wyladowaniu dzwonie do Raquel, naszej gospodyni i umawiam się, że zostawie rzeczy u niej w domu. Raquel mieszka na wyspie Ilha Governador, oddalonej sporo od centrum. Jedziemy tam autobusem kurczowo sciskajac plecaki a potem taksowka lypiac podejrzliwie na kierowce. Kierowca zadowolony dowozi nas na miejsce (kolejna roznica: taksometr, w wiekszosci innych miejsc uzgadnia się cene przed kursem) i radosnie dolicza sobie real napiwku. Raquel mieszka w ladnym domku w spokojnej willowej okolicy! Duzy plusik!
Widze juz, ze jestesmy w zupelnie innym kraju. Porozumiewanie się jest cholernie trudne. Myslalem, ze oni znaja ciut hiszpanski. Niestety, tylko na granicy. Jezyk pisemny rozumiem w 90%. Ale w mowie nie da się zrozumiec prawie NIC! Akcent jest jak mieszanka francuskiego i... rosyjskiego! (przez to ich tylkojezykowe ´l´) A po angielsku nie kwapia się mowic. Uchh...
Zostawiamy bagaze u babci Raquel, bo ona sama jest w pracy. Oczywiscie porozumiewamy się na migi. Ruszamy do centrum. Rio jest zupelnie inne od dotychczasowo odwiedzanych przez nas stolic. Znacznie bardziej... bo ja wiem... metropolitalne. W centrum brak tu chaotycznej zabudowy i niskich domkow, tak powszechnych w Limie czy Bogocie. Gigantyczne fasady kamienic, od 12 do 20 pieter, nie daja chwili wytchnienia. Manhattan to dosc bliskie skojarzenie. Nie brakuje tez starych kosciolow i pokolonialnych zabytkow. Odleglosci sa gigantyczne. I tylko dwie linie metra, zupelnie jak w malym (w porownaniu) Medellin :) Zwiedzamy pobieznie centrum, zagladamy do futurystycznej katedry (wyglada jak ufo!!!) i jedziemy starym tramwajem do zabytkowej dzielnicy na wzgorzach Santa Teresa. No nonoo.. jaka zmiana otoczenia. Kojarzy mi się to Lizbona, choc nigdy tam nie bylem. Beda fotki, ocenicie. (Przy okazji:przepraszam z gory za fatalna jakosc zdjec z Rio, ale tutaj jak pewnie pamietacie, poruszamy się tylko z mala cyfrowa malpa kupiona za grosze w Limie). Turystow jest dziwnie malo, spotykamy pierwszych od poczatku podrozy Polakow i nikt nie skacze na nas z rewolwerem ani maczeta. Bardzo dziwne, moze to nie to miasto? Zaspokajamy glod w jednym z licznych tu barow, gdzie jedzenie w formie bufetu kupuje się na kilogram. Miesa, ryze, frytki, warzywa, owoce, dodatki. Niesamowite, pyszne, calkiem tanie i ogolnie palce lizac. Czemu u nas tego nie ma????
Wracamy na nasza wyspe. Wiedzie tu ogromny most przez cala zatoke (ciesnine). Zdjec nie mamy, ale moze znajdziemy pocztowke. (Wspaniale wygladal z samolotu przy ladowaniu). Raquel jeszcze nie ma, wiec dopelniamy toalety, aby nie uciekla na nasz widok. Kiedy przychodzi, dowiadujemy się, że mozemy zostac przez caly karnawal (myslelismy, ze tylko pierwsze 3 dni, na pozostale dni mielismy zabukowany slono platny nocleg u kogo innego). Poza tym jest supermila i baaardzo pomocna. Nie ma jak glupie szczescie!!! Hurra!!!
Nastepnego dnia dowiadujemy się jeszcze, ze z powodu karnawalu Raquel ma na razie wolne (jest anestezjologiem, pracuje w szpitalu, cos mi się zdaje, ze w szczycie karnawalu powinna miec duzo roboty :))) i moze nas zawiezc na Ipaneme. Plaza...!! To jest to. To podobno jedna z najladniejszych plaz Rio, uwieczniona w slynnej piosence Jobima ´Dziewczyna z Ipanemy´(Garota da Ipanema). Jadac w wygodnym samochodzie Raquel podziwiamy okoliczne wzgorza, malownicze favelas :) Plaza jest faktycznie ladna, a ludzi jak na lekarstwo. Piasek parzy stopy ale jest sliczny i czysciutki. Woda, jak na tak piaszczyste dno zadziwiajaco piaszczysta. Fale ogromne. Szybko odkrywam, ze jesli stoi się 12 m od brzegu n a fali mozna się fajnie bujac, ale jak stoi się blizej, to fala uderza czlowieka zamiast zalewac i go poniewiera. Poniewierka to wciagniecie pod wode, wlanie soli do wszystkich otworow ciala, dwukrotny obrot pod woda, sciagniecie kapielowek (!) i szorowanie tylkiem (wariant lepszy) lub brzuchem (wariant gorszy) po piachu. Widownia klaszcze i ma swietny ubaw :) Za chwile i ja biore udzial w widowisku juz jako widz. Hmm, juz wiem, czemu wszystkie dziewczyny wchodzac do wody przytrzymuja reka dolna czesc kostiumu
O dziewczynach w Brazylii pisac nie bede. To byloby dosc absurdalne z dwoch powodow. Po pierwsze opisac się tego zbytnio nie da. A po drugie Aska wszystko by wyciela. Fotek brak, musicie wierzyc na slowo.
Wysyceni plazowa atmosfera i z sola w zylach udajemy się spacerem w strone Copacabany, ktora zwiedzic trzeba, choc nie jest tak ladna. Potem udajemy się metrem na obiad i spotyka nas srogie rozczarowanie. Juz 18.00 a wszystkie bary na kilogram pracuja w znanej nam okolicy tylko w porze lunchu! Jedziemy na spotkanie z Raquel, moze ona cos poradzi. Po napchaniu brzuszkow w innym barze wracamy razem do domku...
Jutro zobaczymy, czy uda się nam dostac bilety na kulminacyjna parade szkol Samby, ´Sambodromo´, oczywiscie po cenach nizszych niz 6000 zl (za tyle chodza najlepsze bilety)....Poza tym, jesli bedzie ladna pogoda zwiedzimy pomnik Jezusa ´Cristo Redentor´ i moze znow poplazujemy. Ach.. zaczynam rozwazac przeprowadzke do Rio. Zwlaszcza, ze ceny mieszkan podobne jak w Warszawie...
P.S. Kuzyn Raquel zalatwil nam bilety na sobotni mecz klubow Vasco da Gama i Flamengo. Kosztuja chyba taniej niz na Mysliwiecka w Wawie (ok. 10 zl). Ta druga druzyna to w Rio najpopularniejszy zespol, a w tej pierwszej gra jeden z wielkich na R (Rivaldo, Ronaldinho, Reganaldinho, Romariabariamariarinho?) Jesli wiecie, jak znam się na pilce, nie bedziecie pytac... :) Ale brazylijski futbol to najlepszy produkt eksportowy kraju (poza modelkami, to pewne), wiec isc trzeba.Fotki powinny byc.