Trochę nas nie było, ale bez paniki. To nie dlatego że nas napadli, ubili, porwali, poćwiartowali, zadeptali (niepotrzebne skreślić). Od czego by tu zacząć? Następnego dnia, w piątek, Raquel zaproponowała wypad na następną plażę. Chętnie skorzystaliśmy. Nazywa się Barra da Tijuca i jest najdłuższą plażą w Rio - 40 km długości. Są tam piękne fale a było puściutko, bo plaża leży z dala od centrum. Okolica jest dostatnia i spokojna a, cikawostka, nie sąsiaduje z favelami, które plenią się prawie wszędzie indziej, tuż na progu pełnych przepychu rezydencji brazylijskich bonzów. Świetne miejsce – to tu zamieszkamy jak się przeniesiemy do osiedlimy Rio (hehehe, na razie sobie jaja robię, ale kto wie? :)) Na orzeźwienie nie ma jak schłodzony kokos – sok do wypicia a potem miąższ do zjedzenia. Pycha! Parasol trochę chroni przed słońcem ale najlepiej dać nura w ocean. Fale znowu mnie powalają na piach i spalam się, mimo kremu z filtrem 50. A myślałem, że jak zbrązowieję w Kolumbii, to już mi słońce nie straszne. Akurat! Ech!
Na obiad idziemy do jednego z bufetów w systemie żresz-ile-chcesz. Pełno ich tu. 40 pysznych dań za 20$. Straszne ale prawdziwe. Mistyczne doznanie, nie będę się zagłębiać w szzczegóły. Na szczęście desery nie były wliczone, więc ze skąpstwa już się nimi nie razczyliśmy. Natomiast wypiłem trzy rodzaje piwa warzonego na miejsc które też niestety nie było wliczone, ojojoj! To prawda, jedzenie jest trochę droższe niż w innych krajach Ameryki Południowej ale jest... no, muszę pędzić, zrzucić trochę tłuszczyku! Potem poszliśmy na najnowszego Woody Allena, Match Point, który, o dziwo, nie jest komedią. Film świetny, więc jako deser się nadał.
Następnego dnia (sobota) Raquel znowu zabrała nas na plażę w Tijuca a potem mieliśmy iść na mecz. O 15.00 kuzyn Raquel miał zadzwonić w sprawie biletów. Gdzie tam. Okazało się, że poszedł rano na imprezkę w rytmie samby, napruł się i o wszystkim zapomniał. Więc ominęła nas niewątpliwie mistyczna okazja, żeby nacieszyć oczy widokiem 22 śniadych gości kopiących skórzany worek na dobrze skoszonej łączce. A jednak szkoda. Może później się uda. Na pocieszenie poszliśmy do kolejnej restauracji w systemie bufetowym, ale tym razem serwowali tam pizzę. Nazywa się to rodizio do pizza („pizza na okrągło”). Działa to inaczej, niż poprzedni bufet. Co minutę kelner przynosi jeden smak pizzy i nakłada ci kawałek, jeśli taki chcesz. Jak nie, czekasz na następny, następny i jeszcze następny. Mniej wyrafinowane, ale dużo tańsze (5$). Doliczyłem się 20 smaków, w tym takie śmiałe zestawienia jak strogonoff, suszona wołowina ze śliwkami, czekolada, wiórki kokosowe, truskawka. Mniam! I dostaliśmy świetne miejsca na paradę samby na dziś wieczór. Za jedyne 80 $ od biletu (aj!) czeka nas masa wrażeń – dokładnie mówiąc 12h – od 19.00 do 7.00. Raquel podrzuca nas pod wielki, 2-km-owy stadion. Straszne tłumy, więc musimy obejść cały stadion, żeby dostać się do naszego sektora. Mamy ze sobą duży aparat i kurczowo go ściskamy. W środku będzie bezpiecznie, ale tutaj... Dochodzimy do wejścia, nagabywani przez setki koników (podobno wiele sprzedawanych przez nich biletów to fałszywki). Nasze, kupione w agencji karnawałowej, na szczęście są prawdziwe. Uff! Zajmujemy swoje miejsca (siedzenie na stopniach schodów. Jedna parada po drugiej. Każda szkoła samby (zespół taneczny) ma 60 minut na swój pokaz, tzn. na przeparadowanie wzdłuż całego Sambodromu. Nie spieszą się, chociaż jedna szkoła może liczyć nawet 5 tysięcy tańczących. Siedzimy w połowie długości stadionu więc mija około 20 minut, zanim do nas dojdą a potem też conieco, zanim przejdą do końca. W międzyczasie czytam sobie książkę, czym nieco szokuję rozentuzjazmowanych Azjatów z sąsiedztwa. Ale odlot! Odjechane kostiumy, dzikie dekoracje i te panienki... Popatrzcie zresztą na zdjęcia:) I pomyśleć, że to tylko zespoły drugoligowe walczące o awans w przyszlym roku. Pierwsza liga występuje w niedzielę i poniedziałek (bilety dwa razy droższe). Niestety byliśmy tak ostrożni, że nie zabraliśmy ani grosza. Ostatnie grosze wywalamy na fiolkę wody (bo butelką tego nazwać się nie da) i po godzinie jesteśmy znowu spragnieni! A noc jest młoda! Nie będę się wdawać w szczegóły, ale było ciężko! Wychodzimy o świcie, mocno senni ale i zachwyceni występami, mijając sterty porzuconych kostiumów na trawnikach (kosztują fortunę ale są jednorazowego użytku – niektórzy się na nie nawet zapożyczają! Nic dziwnego, bo zgodnie z regulaminem duży procent tancerzy muszą stanowić mieszkańcy osiedla, z którego pochodzi szkoła – czyli z jednej z faweli, bo tam właśnie narodziła się samba). Na szczęście Raquel ma nas odebrać! Czekamy na nią z godzinę, podsypiając na trawie:))
Niedziela... dzień na dobre się zaczął, a my idziemy odsypiać. O 16.00 będzie parade uliczna na plaży Ipanema. Wstajemy na czas i wsiadamy w autobus, ale niestety nie ten co trzeba. Miasto jest ogromne, więc już za późno na wycieczkę do Ipanema bo się ściemnia. Wracamy do domu i czeka nas niespodzianka. Raquel przyjęła do siebie dwóch Izraelczyków. I tak dziwne, że wcześniej nie zjechało się więcej gości. Zajmują inny pokój i o północy wychodzą na imprezę. Odważne chłopaki, i co za kondycja!
Poniedziałek. Jedziemy do centrum trochę pozwiedzać. Później ma być parada na plaży Copacabana. Oglądamy pałac cesarski i jakieś zabytki. Jacyś ludzie są pobrzebierani, zewsząd dolatuje muzyka, impreza na całego, ale wzorokowo nijak się to ma do Sambodromu. Nagle wpadamy na jednego z naszych Izraelczyków. Ale zabalowali! (jest 11 rano). Nieco skołowany pyta, czy nie widzieliśmy czasem jego kumpla. Pytamy: zgubiłeś go. A on na to: nie, po prostu nie mogę go znaleźć. Super! Wsiada w autobus i odjeżdża. Wyluzowany jak gepard Chester!
Do Copacabany przyjeżdżamy za wcześnie. Rozkładmy się na pustej plaży (jedynya okazja w całym roku, że TA plaża jest pusta: lokalni wyjechali, a turyści najpewniej są na Sambodromie). Podchodzi do nas facet i proponuje Capairinhę. To tradycyjny drink z miejscowego rumu (Caixaça), cukru, limonki i czegoś jeszcze. Za ile? 2,5$. Liczymy drobniaki. Ledwie nam starczy na metro! A nie zabraliśmy karty bankomatowej. Wzruszamy ramionami. A ile macie? - pyta. 1$. Spoko, mówi. Lubię tak dobijać targu! Niewzruszony drsatycznym spadkiem ceny, nalewa mi do plastikowego kubka ponad 200 ml rumu z małą domieszką innych składników. Miesza, doprawia i proszę! Smakuje bosko, a chrzęszczący między zębami cukier dopełnia wrażenia toporności tego drinku, ale i dodaje mu sex-appealu. Na plażę jak znalazł. A po wypiciu świetnie się skacze przez fale! :)) (spoko, aż takie mocne nie było..! :)
Parada okazuje się badziewna. Garstka ludzi się przebrała, większość jest w cywilu i tylko lekko podryguje w rytm dziwnie znajomego kawałka, który brzmi jak remix słynnego rmuńskiego hitu, który gnębił Europę przez ostatnie dwa lata. Rany... a myślałem, że Dracula-disco oszczędziło Amerykę Południową. Biada wam, Brazylijczycy!
Dociera do nas, że to co widać na ulicy to bardziej prywatne imprezy. Fajne, zabawa jest, ale nic spektakularnego. Fajnie przy tym imprezować, ale do zdjęć się nie nadaje. Tym lepiej, że wykosztowaliśmy się na Sambodrom.
Wtorek. Próbujemy zwiedzić jakieś muzeua ale wszystko zamknięte. Po 3 godzinach snucia się po mieście dajemy sobie spokój i idziemy coś przegryźć. Spotykamy dwie Polki w metrze. Hurra! Pierwszy ślad polskiej mowy w Ameryce Południowej! Nie wiedziałem że tak mnie ucieszy rozmowa z rodaczkami. Okazuje się, że są tu już od 11 dni i załapały się na darmowy koncert Rolling Stonesów na Copacabanie 18-ego lutego (było milion ludzi!) Ale im się trafiło! Opowiedziały na też, że jakaś babka je poprosiła o zdjęcie jej aparatem, a tu podbiega jakiś typek, potrąca je, wyrywa z rąk aparat i w nogi. Całą noc przesiedziały na komisariacie, podrywane przez facetów z policji turystycznej, którzy nie znali słowa po angielsku. Brawo! Już wiem, czemu chcą wyjeżdżać. Zaprowadziły nas na spacer na jakieś wzgórze, z którego miały być ładne widoki. Po 30 minutach wspinaczki przez las w strugach potu, doszliśmy na szczyt i panoramka rzeczywiście niczego sobie! Okazuje się, że to jest szczyt, przez który przejeżdża kolejka linowa w drodze na Pão de Açucar (Głowę Cukru), wzgórze z widokiem na miasto. Jesteśmy mniej więcje w ¾ wysokości Głowy Cukru, widok zapiera dech i właśnie oszczędziliśmy 35$. Hurra! Dziewczyny, następnym razem stawiamy wam piwo! Po zejściu na dół i długiej pogawędce, rozdzielamy się. Powodzenia w Salvadorze, a potem w Argentynie!
Środa. Cholera, wszystkie muzea ciągle pozamykane. Wsiadamy więc na prom do Niteroi, miasteczka pod Rio. Mieści się tam słynne Muzeum Sztuki Współczesnej projektu legendarnego architekta brazylijskiego, Oscara Niemeyera. Wygląda jak UFO, które wylądowało na malowniczej skale na brzegu ocenau i zapomniało odlecieć. Oczywiście nieczynne ale i tak większe wrażenie robi na zewnątrz. Cykamy kilka fotek i wracamy na prom. Miejscowy żebrak, któremu nic nie dałem, wścieka się na mnie i obrzuca wyzwiskami. Czuję się nieswojo, zastanawiam soę czy w moim kierunku nie leci już nóż. Ale do promu udaje mi się dotrzeć w jednym kawałku. Ach, ci turyści, pieprzeni centusie!
Odwiedzamy też ogród botaniczny (5 tysięcy odmian roślin, no i te małpy w bambusowych gąszczach.. :) chcemy się wspiąć na wzgórze Chrstusa, ale robi się późno. Idziemy do kolejnego bufetu, ale jedzeni nie wygląda za ciekawie (słynna „comida mineira” czyli kuchnia górników), więc tylko Asia je. Ja idę na pizzę w rodizio.
Czwartek. Dzisiaj wreszcie zdobędziemy szczyt Corcovado ze słynnym Chrystusem Zbawicielem (Cristo Redentor). Rozważamy różne opcje: wspinaczkę (zaleta: darmo, wada: pewnie zajęłoby kilka godzin, bo szczyt jest dwa razy wyższy niż Pão de Açucar, a poza tym nam się nie chce...:). Taksówka? Niewiele taniej niż pociąg a taksówkarz będzie na nas czekać na górze tylko pół godziny. W końcu po zaliczeniu długaśnego ogonka, wsiadamy w kolejkę (18 $ od osoby, kurczę!) 20 minut potem jesteśmy na górze. Uff! Ciekawe ile by nam wspinaczka zajęła! Niestety na górze ani trochę chłodniej. Słońce przygrzewa jak wściekłe. Ale jakie widoki. Jezus też jest fajny, ale nie taki gigantyczny, jak się spodziewaliśmy. Ociekam potem, na jeden metr kwadratowy przypada tu jakieś 150 luda, głównie jankesów i Francuzów. Niedobrze, zdaje się, że wzgórze zaraz pęknie w szwach! Wszyscy pozują do zdjęć z rozłożonymi ramionami, nie ma szansy, żeby zrobić sobie zdjęcie bez trzech innych „zbawicieli” w kadrze za tobą. A fe! Spadamy stamtąd tak szybko, jak się da. Cieszę się, że byliśmy, ale to doświadczenie z gatunku sportów ekstremalnych. A jednak widoki utwierdzają mnie w pierwszym wrażeniu, że nazwa "cidade maravilhosa" (cudowne miasto) jest w pełni zasłużona. Szkoda, że widać to tylko ze wzgórza. Plaże są znakomite, śródmieście jest bardzo wielkomiejskie, tempo życia zapiera dech, ale bieda rzuca się w oczy bardziej, niż gdziekolwiek w Ameryce Południowej (moje prywatne zdanie, Aśka uważa, że w Kolumbii było widać większą biedę). Półnadzy bezdomni rozłożeni na głównych placach i ulicach miasta to chleb codzienny. Chyba w dziedzinie nierówności społecznych dużo tu do zrobienia...
Jutro piątek. Mamy nadzieję trochę jeszcze pozwiedzać, może ostatni raz pójść na plażę, a potem jedziemy do Ouro Preto, brazylijskiej perły kolonialnej a potem do Salwadoru. Co do podróży do Salwadoru, staliśmy przed takim wyborem:: 100 $ od osoby za autobus albo 105 $ za samolot. Nie ma się co zastanawiać, ale ceny swoją drogą upiorne... transport to najważniejsza część naszego budżetu a w Brazylii jest dołująco drogi... :(
Wpisze pare slow, korzystajac z tego, ze jest wolny komp (a o to ostatnio trudno). W piatek mielismy cos robic, ale Aska dostala na raz zapalenia gardla od wariackiej klimatyzacji, ktora jest tu wszedzie (nie bez powodu) i jakiegos zatrucia pokarmowego, wiec rozlozyla się kompletnie. Zdecydowalismy się zatem pozostac w domu i troche popracowac na blogiem i innymi rzeczami. Ja poszedlem do kafejki netowej a Asia zostala w domu, w akompaniamencie glosnego wycia TV dobiegajacego z drugiego pokoju. Okazalo się, że nasi koszerni koledzy zwiedzaja miasto tylko w nocy (moze nie przywykli jeszcze do zmiany czasu) chodzac od imprezki do imprezki, lub w ogole, a w dzien odsypiaja, ewentualnie walaja się przed HBO i gapia w TV nonstop. Ciekawy sposob zwiedzania. Coz, przynajmniej nocleg maja za darmo :)
Korzystajac z wychodnego sam na sam, rzucilem się w objecia pierwszej napotkanej fryzjerki, bo moje kudly zaczynaly byc mocno denerwujace w tym klimacie. Zostalem potraktowany po krolewsku, lacznie z kawa i woda mineralna. Czy juz mowilem, ze podoba mi się w Brazylii? Potem "chwilka" w kafejce poswiecona ladowaniu zdjec, aby czytelnicy mieli czym cieszyc oczy i wrocilem do domu.
Okazuje się, że pojawili się nowi goscie, a w zasadzie "gostki". Dwie dziewczyny z Francji, ktore mialy zajechac na karanawal przyjechaly z tygodniowym opoznieniem. Dlatego wlasnie dostep do komputera staje się coraz bardziej utrudniony. Tlok. Chyba jestesmy na wylocie :) A wiec dzis wieczorem do Ouro Preto, a potem stamtad w poniedzialek lecimy do Salvadoru. Dozo.