Dzisiejszy wpis mial wygladac tak: Brazylia, Brazylia, Brazylia, Brazylia, Brazylia, Brazylia, Brazylia, itp. Przynajmniej tlumaczenie byloby latwe. Ale wychodzac z zalozenia, ze nie sama euforia autoria czytelnik zyje, zdecydowalismy się przedstawic troche szczegolow.
Po powrocie do domu z kafejki netowej w piatek Raquel zastrzelila nas pytaniem, czy chcemy juz jechac dzis (bo tak wczesniej mowilismy), bo jeszcze sa bilety do Ouro Preto na autobus, a pozniej a weekend juz nie (tylko jedna firma jezdzi..) Jak zwykle zwyciezylo lenistwo i zdecydowalismy się podarowac sobie jeszcze jeden dzien w Rio. Wiazala się z tym koniecznosc niebezposredniej jazdy do Ouro Preto – przez Belo Horizonte. Troche naokolo, ale nieduzo drozej wiec ok.
Ostatni dzien pobytu u Raquel uplynal nam glownie na opieprzaniu się i dopiero po poludniu ruszylismy się na Ipaneme, ale zapomnielismy, ze autobusami jedzie się tam dwie godziny, wiec gdy tam dotarlismy, bylo juz ciemno... Pozostal tylko pozegnalny spacer brzegiem morza i powrot do domu. Raquel niestety nie bylo, wiec nie mielismy nawet jak się pozegnac. Oczywiscie jak zwykle spoznilismy się na wieczorny autobus do Ouro Preto, ale poczekali.. :) Z oszczednosci autobus byl w najtanszej opcji bez klimy, ale i tak przypominal najwyzsze standardem autobusy peruwianskie czy ekwadorskie...
Niedziela 5 marca. Dojechalismy na siodma rano i wygramolilismy się z busu przecierajac zaspane oczeta. Belo Horizonte to trzecia co do wielkosci metropolia w Brazylii, stolica gorniczego stanu Minas Gerais i duzy wezel komunikacyjny w regionie. Jest to jednak miasto mlode, w ktorym podobno “nic ciekawego nie ma”, a zatem przystapilismy do poszukiwan autobusu do Ouro Preto. Znalezlismy go dosc szybko i juz po 2h stalismy na dworcu w Ouro Preto. Sennosc tej sympatycznej miescinki stanowila przyjemny kontrast w porownaniu z molochami typu Rio. Zostawilismy wiec plecaki w przechowalni i ruszylismy “w miasto”. Ouro Preto to miasto “gorskie” polozone 1200 m npm. A wiec w warunkach Brazylijskich jest to niemal Katmandu, ale nam przywyklym juz do andyjskich terenow wydalo się to niemal zabawne. Dobra strona tego jest klimat, nie tak upalny jak nad morzem, a zla: uksztaltowanie terenu, ktore choc malownicze, zmusza turyste do zwiekszonego wysilku. Jezeli oczywiscie turysta chce duzo zobaczyc. A jest co ogladac. Stosunkowo mala powierzchnia miasteczka naszpikowana jest starymi kosciolami jak dobry sernik rodzynkami. Jest ich tam co najmniej kilkanascie.Fakt, ze wiekszosc wyglada podobnie z zewnatrz,bo i wiele zostal zbudowanych w tym samym okresie, ale wnetrza niektorych sa zdobione tak, ze prosze usiasc. Projektowaniem lub wystrojem wnetrz wiekszosci kosciolow zajmowal się XVIII geniusz brazylijskiego Baroku, Aleijadinho -- rzezbiarz, malarz i architekt , ktorego choroba pozostawila kalekim i ktory wiekszosc swoich niewiarygodnych rzezb wykonal nogami. Aleijadinho nazywany jest brazylijskim Michalem Aniolem i chyba nie bez kozery... Paslismy wiec oczy jego dzielami prawie przez caly dzien, z mala przerwa na posilek :) Wstep do wiekszosci kosciolow jest platny (w tych darmowych zwykle jest ubozszy wystroj wnetrza) i zwykle nie mozna robic zdjec przepysznie rzezbionych w drewnien zdobien oraz oltarzy, ale udalon się nam cyknac kilka fotek, nie narazajac się na szykany pracownikow. Niestety czasem fotki wyszly pod dziwnym katem, ale to z koniecznosci kamuflowania się :) Natomiast w Muzeum Aleijadinha aparat nam kazali zostawic w szatni, wiec zdjec nie ma w ogole. Moze zeskanujemy pocztowki...
Noc zdecydowalismy się spedzic w pobliskiej miescince Congonhas, ktorej jedyna zaleta jest to, ze posiada najslynniejsze dzielo Aleijadinha – rzezby dwunastu apostolow pod miejska bazylika oraz kilka rzezbionych w drewnie scen z Nowego Testamentu umieszczonych w kaplicach pod bazylika. Pomyslelismy,ze moze bedzie tam tanszy hotel. Jak tylko dotarlismy do Congonhas okazalo się, że jestesmy w bledzie, a lokalni hotelarze zdecydowali się nas zrujnowac. Poprosilismy wiec taksowkarza, a robilo się pozno, zeby zawiozl nas do najtanszej dziury, jaka zna. Dziura okazala się gorsza od moich najgorszych wyobrazen, ale przynajmniej kosztowala 30 zl za pokoj. Obejrzycie fotki, przyznacie mi racje :)
Poniedzialek, 6 marca. Nastepnego dnia obejrzelismy rzeczone rzezby (WOW!) i ruszylismy do Belo Horizonte, skad nastepnego dnia mielismy samolot do Salvadoru. Znalezlismy tu dwojke milych gospodarzy, ale z koniecznosci musielismy wybrac jednego. Umowilismy się z Amilcarem na spotkanie wieczorem, po jego pracy i reszte dnia w B.H. spedzilismy na internecie, bo jako się rzeklo, nic tam specjalnie ekscytujacego nie bylo. Amilcar przyjechal po nas a dworzec i zabral do swojego sympatyczego domku, a nastepnie zaoferowal się, że odwiezie nas na lotnisko. Cholernie milo z jego strony, bo okazalo się, że lot byl dosc tani, ale lotnisko znajduje się 45 km od miasta!!! A lot o 9 rano! Bleee...
Reszte wieczoru spedzilisnmy gawedzac z gospodarzem. Amilcar jest informatykiem, zjezdzil caly swiat, a jego kolekcja pamiatek z roznych krajow zwalila nas z nog. Tak samo zreszta jak kolekcja zdjec... Teraz wybiera się do Gujany, a w lecie moze do Europy. Mamy nadzieje na kolejne spotkanie! Tak milego gospodarza nie spotyka się co dzien.
Wtorek, 7 marca. Dojazd na lotnisko SAMOCHODEM zajal prawie godzine. Dzieki Bogu, ze zeslal nam taka pomoc! Ale Belo Horizonte to nie Caracas a GOL (tania brazylijska linia lotnicza) to nie Lufthansa, wiec mimo, ze wpadlismy 30 minut przed lotem, nikt nie robil problemow. Przed lotem Asia kupila sobie butelke wody mineralnej, ktora wchodzac do samolotu upuscila na ziemie. Butelka (plastik), na wpol pelna jeszcze, rozpadla się na trzy kawalki! Dobrze, ze nikt nas nie aresztowal, za probe zamachu... wygladalo to tak kretynsko, ze zalujemy,ze nie zrobilismy fotki..