Wlasciwie powinienem byl dodac, ze na ten autobús do miasteczka z Jaskinia o malo się nie spoznilismy. Z powodu durnego systemu taksowek (jakies dziwne postoje z budkami, poczekalnia i kolejka do taksowek) w Rio Gallegos, zlapalismy taryfe na dworzec 2 (DWIE) minuty przed odjazdem autobusu. Wg wszelkich praw niebieskich i ziemskich, powinnismy zastac odjechany autobús, ale zastalismy go na miejscu. Chwala!!!
Rano obudzilismy się wzglednie wypoczeci w Perito Moreno, miasteczku, z ktorego kupuje się wycieczki do Jaskinii. Poniewaz wczesniej ustalalem z Pania z agencji turystycznej telefonicznie, ze ktos wyjdzie po nas na dworzec, ze zdziwieniem skonstatowalem fakt, ze nikogo nie ma, a miasteczko jest kompletnym zadupiem (tak to wygladalo z dworca przynajmniej). Normalnie wycieczki ruszaja o 9.00 rano, bo trzeba do jaskinii dojechac 150 km gruntowa droga!, ale dla nas mieli zrobic wyjatek i zabrac nas tam bezposrednio z autobusu, o godz. 11.00. Dzwonie do agencji, a tam pani urzedujaca mowi, ze jak to odebrac, teraz??? A poza tym, to dzis nie pojedziemy, bo przeciez o dziewiaaatej ruszaja normalnie…. Krew mnie zalewa, o malo nie rzucam sluchawka, bo zalezy nam na czasie, ale zachowujac resztki kultury zegnam się I ruszamy na konfrontacje osobista do siedziby agencji. Trzeba dodac, ze agencje sa dwie, ale pierwsza do ktorej dzwonilismy “ma zepsuty samochod”. W przewodniku polecali wlasnie te, ze wzgledu na to, ze “wlasciciel obwozi turystow zabytkowa radziecka Olga” (tak napisali :) Dla nas to atrakcja watpliwa, ale cena robi swoje. Niestety, “Olga” się zepsula. Jej wlasciciel przez telefon powiedzial, ze jest druga agencja, drozsza. Daja ponoc kanapki,ale wg niego to musza byc najdrozsze kanapki na swiecie. Trudno, skoro sa jedyni, musimy ich kanapki i cene przelknac. Zwlaszcza skoro juz tu dojechalismy (normalnie moglibysmy tu dojechac z Calafate, wczesniej, ale niestety poza latem nic tu nie kursuje i stad nasz objazd przez Rio Gallegos). Dalszy ciag znacie. A wiec ruszamy rozezleni do agencji pytajac miejscowych o droge. Oczywiscie nikt nic nie wie. W koncu przed jakims sklepem natykamy się na wielkiego faceta w kapeluszu kowbojskim, ktory przedstawia się jako Daniel i stokrotnie przepraszajac za swoja niekompetentna sekretarke (z ktora wlasnie gadalismy przez telefon) i swoje spoznienie na dworzec, pakuje nas do terenowego Nissana i ruszamy.
Pogoda jest ladna, sloneczko, sympatycznie. Krajobrazy stepowo-pustynno-gorskie. Gdzieniegdzie co chwila przemyka jakis zajac, gwanako, strus nandu czy inny pancernik. Przy okazji dowiadujemy się, że te pancerniki to co prawda pod ochrona, ale miejscowa ludnosc poluje na wszystko co się rusza, a wiec i na nie. Ponoc lapie się takiego pancernika, zamyka w akwarium aby się nie wydostal (przez wszystko inne się przedrapie, widzieliscie te pazury?), przez 3 tygodnie pasie zwyklym ludzkim zarciem (je podobno wszystko!), zeby z zoladka zniknely mu wszystkie stepowe swinstwa a potem rozcina na pol i gotuje ze skorupa. Hehe ciekawe, czy chociaz go gola. Na moja prosbe Daniel, mimo swoich pokaznych rozmiarow, z podziwu godna zwinnoscia zlapal nam jednego, rzucajac się z poswieceniem pod samochod, gdzie maly chcial spieprzyc, i nakrywajac go swoim kapeluszem. Potrzymalem go troche ja (ale się wyrywal!), potrzymal go Daniel, ale kiedy spocony ze strachu (lub tremy, od tych zdjec : )) zwierzak skupkal się na buty przewodnika, z obrzydzeniem go wypuscilismy. Coz, mamy nadzieje, ze jakos doszedl do siebie po stresie… Nie uwierzylibyscie, jak szybko to spieprza…
Po drodze Daniel opowiedzial nam o konkurencyjnej agencji. Podobno nie maja nawet terenowki, tylko te wolge, a w dodatku zadnych koncesji ani ubezpieczen. Oplacaja się miejscowej policji i dlatego wciaz dzialaja. Coz, kazdy ma swoja wizje konkurencji..
JAskinia okazala się mniej atrakcyjna od pancernikow, a najsympatyczniejszym jej elementem byl wielki kanion, w ktorym się znajdowala. Zreszta sama jaskinia byla zamknieta, a malunki ogladalismy na jej zewnetrznych scianach (I tak w srodku jest tylko ok. 5% wszystkich malowidel). Ale mimo wszystko warto bylo zobaczyc cos, co ma 9300 lat i wciaz niezle się trzyma : ) Sporo tych lapek ci pierwotni mieli..!
Po powrocie trafilismy na camping. Mini camping Raula. Raul to osobna historia. Ten ruchliwy, gadatliwy, niespokojny, lysawy czlowieczek sam znalazl nas przed odjazdem na wycieczke chodzacych z plecakami i zaciagnal na swoj camping. Kiedy bylismy niepewni, pokazal nam caly swoj portfel z dokumentami (jest emerytowanym policjantem) i oswiadczyl, ze tylko 10 zl policzy nam za 2 osoby. Potem tak nas zagadal, ze oferta nie do odrzucenia stala się oferta przymusowa :) Kiedy wrocilismy, Raul i jego znajoma oraz 2 jej corki siedzieli juz przy stole i palaszowali obiad. Raul gestem nieznoszacym sprzeciwu zaprosil nas do srodka. Po skosztowaniu wspanialej pieczeni i jeszcze lepszego kurczaka pokonalismy opory i zaczelismy się raczyc winem, deserem oraz cola. Raul oswiadczyl tez, nie przerywajac slowotoku, ze turysta jest najwazniejszy i ze on nam za zarcie nie policzy. Wtedy nas zupelnie zatkalo, ale się odetkalismy, bo musielismy zjesc. Znajoma Raula na nasze zatkane miny usmiechala się tylko wyrozumiale. W koncu zna go juz pewnie nie od dzis, hehe. Kiedy wyszla, Raul przedstawil nam swoje ksiegi gosci, a nastepnie znow poczestowal deserem i gadal. Wlasciwie gadania nie przerywal nigdy, pewnie nawet we snie. Ale ksiegi gosci byly imponujace. Okazuje się, że zgodnie z zapewnieniami Raula (a nie chcielismy wierzyc), bylo na tym zadupiu tez kilkoro Polakow. Ale najwiecej jest Izraelczykow. Na scianach poprzypinane pocztowki z Izraela, pozdrowienia po hebrajsku a w zeszytach co drugi wpis wlasnie tymi zabawnymi maczkami. Hehe no ciekawe. Potem kiedy Raul oswiadczyl nam, ze maz jego znajomej (ktora wlasnie wyszla) umarl na raka, a ona sama musi pracowac na ulicy, zeby dzieci wychowac, a potem, ze lubi Izraelczykow, ale ganiali się czesto po jego ogrodzie bez ubrania i w ogole sa zdeprawowani, nie wiedzielismy juz czy mu wierzyc. Potem zarzal cytowac nam swoje pamflety polityczne, przemowienia i wiersze. Wszystko okraszone gruba warstwa mate, inaczej by się nie dalo :) Pozniej, gdy na duzym wietrze rozkladalismy namiot, skakal przy nas zaaferowany, oferujac na przemian mlotek (grunt byl b. miekki!: ) i nocleg w domu za ta sama cene. (bo się biedni przeziebicie!)… ehhh..
A wiec Raul - szaleniec, ekscentryk, wariatuncio - bez watpienia. Ale jednoczesnie dobry i pomocny facet. No i oryginal, jakich malo. Nie mozecie przegapic jego campingu w Perito Moreno. (Calle O´Higgins, ale kazdy go tam zna, to naprawde mala miescinka). Aha, podam tez namiary naszej agencji – Zoyem (vel Septembre 4x4) a wlasciciel to Daniel, jak juz wspominalismy. Spisal się swietnie, czemu go nie polecic? Zwlaszcza, ze aktualnie jest jedyny w miescie :))))
Nastepnego dnia o nieludzkiej 6.00 rano zlozylismy namiot i popedzilismy na autobús do Comodoro Rivadavia. Nic tam ciekawego, ale tylko stamtad moglismy się wyrwac z Patagonii. Mielismy juz ciut dosc tych wiatrow, choc krajobrazy byly przepiekne. Na miejscu debatujemy chwilke, czy nie wrocic do Buenos Aires na 1-2 dni, zeby zrobic ostatnie zakupy i pocieszyc się troche miastem, ale rezygnujemy. Zamiast tego kupujemy bilet do Mendozy, bo stamtad juz relatywnie blisko do parkow narodowych, ktore chcielismy zwiedzic no i do Boliwii.. Bilet nabylismy w firmie Andesmar. Nie robcie tego!!! Tzn. Nie kupujcie w tej firmie!!! Juz raz się na nich przejechalismy. Pamietacie, jak rozpiescil nas autobús do Buenos z Posadas? Tego samego spodziewalismy się w busie Andesmar z Trelewu do Rio Gallegos (przed wycieczka do Calafate). A tu guzik… zarcie podle, na “podwieczorek” ciasteczko kruche i napoj gazowany, na sniadanie to samo. W dodatku awaria i 2-godzinne opoznienie. Obsluga tez kiepawa. Mielismy nadzieje, ze to przypadek odosobniony, bo firma jest spora (praktycznie jezdza w calym kraju, a to w Argentynie ewenement dla pojedynczego przewoznika). Niestety… tu bylo jeszcze gorzej. 2x gorzej. A wlasciwie 4x bo podroz dluzsza. 30 godzin!!!! Autobús wyjechal juz z opoznieniem. Kolacja byla zjadliwa, na sniadanie dostalismy…. Kawe (juz nawet bez ciastka), na obiad (lunch) – kanapke….! Na podwieczorek… herbate. Drugiej kolacji nie bylo, bo mimo, ze przyjechalismy z opoznieniem (3 awarie po drodze!!!) nic nie dostalismy. Brrrr… unikajcie Andesmara jak zarazy!!! Aha, marzylismy o winie, przeciez jest tu tak tanie. Guzik. Jedyna ciekawostka to to, ze Andesmar organizuje w autobusach minibingo, tj. Kazdy pasazer dostaje kupon z numerami, a steward po kolei przez mikrofon je czyta. Kto najszybciej zakresli wszystkie, dostaje w nagrode… butelke wina.. Oczywiscie nic nie wygralismy… hehehe. a wiec raz jeszcze- unikajcie Andesmara!!! Jako ciekawostke dodam, ze pasazerowie z dolnego pokladu (drozsza klasa, szersze siedzenia) mieli identyczny serwis…, Smiechu warte.