Na wstępie wyjaśnię oburzonym i zszokowanym na zapas rodakom, że indonezyjska Polonia nie jest uwidoczniona na pierwszym ani na drugim zdjęciu, ale na trzecim!!! :)
W Kuala Lumpur spędziliśmy miły wieczór, wcinając lokalne jedzonko – pysznie i tanio. Następnego dnia zerwaliśmy się na poranny lot na Sumatrę – a... tak sobie postanowiliśmy poskakać, a co! Na szczęście loty Air Asia nie biją specjalnie po kieszeni, więc można polatać. Lot był bardzo poranny, więc głuchą nocą (4:30) nasza uczynna gospodyni, Narita, odwiozła nas na dworzec, skąd wskoczyliśmy w bus na lotnisko. Podróż była zdecydowanie za krótka –byliśmy bardzo zaspani, więc czuliśmy się, jakby faktycznie trwała -5 minut (słownie: minus pięć minut) – wylot był o 7:40, a przylot o 7:35 (oczywiście chodzi o różnicę czasu między Sumatrą a Malezją). Przy lądowaniu zdążyliśmy jeszcze zobaczyć malownicze zbocza gór (wulkany) i... słońce!!! A podobno w Indonezji miało padać? Zgłodniali światła po malezyjskiej i singapurskiej plusze, jesteśmy w ekstazie!
Na niewielkim, niemal wiejskim lotnisku Polonia w Medanie, (nazwanym tak, bo jakiś przedsiębiorczy Polak miał tu w XIX w. plantację), formalności zajęły trochę czasu. Wizę otrzymuje się po przylocie, co w praktyce oznacza uiszczenie opłaty w jednym okienku (kolejka), otrzymanie wizy w drugim okienku (kolejka) i wreszcie właściwa kolejka do imigracji (ko.. – no wiecie już co..) Ta ostatnia zajęła najdłużej, a na końcu okazało się, że nie mamy jednego z paragonów potwierdzających przyjęcie opłaty wizowej (gdzieś mi się zawieruszył). Dwaj pogranicznicy przez chwilę ze soba negocjowali, ale w końcu stwierdzili, że chyba mogą nas wpuścić. Po wyjściu z terminalu przywitał nas upał, ryk silników, smród spalin i jęk klaksonów. Jeśli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości co do tego, czy na pewno wyjechał z Malezji, ten widok na pewno mu je rozwiał.
Twarda negocjacja z rykszarzem przyniosła efekty. Wyglądała tak, że w odpowiedzi na jego nieelastyczną politykę cenową podjęliśmy próbę spaceru do miasta piechotą (ponoć tylko 3 km), po 5 minutach zorientowaliśmy się, że idziemy w złym kierunku, wróciliśmy do niego i zaczęliśmy iść w dobrą. Dopiero wtedy się złamał. Przeciasny i chybotliwy pojazd wiózł nas na dworzec autobusowy w huku, wrzasku i zgiełku miasta niemal 40 minut, tak jak uczciwie obiecywał rykszarz. Dworzec to zresztą za dużo powiedziane. Było to kilka zdezelowanych busów stojących na ulicy. Jeszcze tylko w piekarni zaopatrzyliśmy się w lokalne produkty piekarniczo-cukiernicze i siup na pokład.
W autobusie przywitała nas gustowna panterkowa tapicerka twardych jak decha siedzeń i... dym papierosowy prosto w ryj. Zarówno kierowca, jak i kilku współpasażerów spokojnie ćmiło sobie dymka. I tak miało być już w całej podróży po Indonezji. Przewodnik lojalnie ostrzegał, ale jakoś wypadło mi to z głowy. Indonezyjczycy są nałogowymi palaczami! Palą tu wszyscy z wyjątkiem niemowlaków. I palą wszędzie, może z wyjątkiem sal operacyjnych. Ulubione miejsca to: restauracje (tuż przy twoim stoliku), zatłoczone minibusiki (tuż przy twoim siedzeniu) i sklepy (tuż nad twoim uchem). Palą sprzedawcy za ladą, przewodnicy w agencjach i recepcjoniści w hotelach. Wszyscy. Nie wstydzą się tego, raczej są z tego dumni. W Malezji wszędzie są zakazy i na ogół się ich przestrzega. Tajowie czy Kambodżańczycy po prostu chyba nie lubią palić. O Singapurze nie wspomnę, bo sami domyślacie się, jakie tam muszą być mandaty i jak wygląda egzekwowanie zakazów. A tu taki kiks... Na to zupełnie nie byłem przygotowany i pierwsze kilka dni na Sumatrze czuję się jak na innej planecie (w sumie, jak się zastanowić, nie doświadczyłem tego w żadnym innym kraju).
Według przewodnika, budulcem indonezyjskiej tożsamości i narodowym spoiwem są legendarne papierosy kretek, rzekomo o aromacie goździków, które pali się i w modnych klubach w Dżakarcie i na bezdrożach Papui. Ale ja nie czuję goździków – raczej tylko smołę. Ech... Indonezyjczycy to wspaniali ludzie (o tym później wielokrotnie). Ale te papierochy trudno im wybaczyć...
Autobus chybotliwie rusza do przodu i po chwili mkniemy (hehe!) już wąskimi, krętymi, dziurawymi dróżkami, które tu mają chyba status drogi ekspresowej. Nasz cel: Bukit Lawang, wioska w pobliskiej dżungli. Znajduje się tam rezerwat orangutanów, który sobie upatrzyliśmy. Już w autobusie przyczepia się do nas jeden nachal. Oferuje usługi przewodnika. Spławimy go później. Taki tu widocznie klimat...
Gdy docieramy do końca trasy, trzeba jeszcze wziąć rykszę do wioski. Pojazd wiezie nas pod górę a marny silniczek ledwo wyrabia. W szczytowym momencie kierowca wysiada i pcha nas na wzniesieniu. Już we wiosce idziemy wzdłuż wartkiej rzeki (wzdłuż której ciągnie się turystyczna część Bukit Lawang) w nieznośnym upale, szukając hotelu. Zawsząd zaskakują nas uśmiechy, ciekawe spojrzenia i powitania. Prawie każdy chce się przywitać, krzyczy „Hello“, nawet gdy nie zna innych słów po angielsku. Niektórzy pytają, skąd jesteśmy. Popularne jest też pytanie, dokąd idziemy, które w skrajnych przypadkach, gdy pytający słabo zna angielski, brzmi tak: „łargo?“ Obruszamy się trochę na ich wścibskość, ale dowiadujemy się, że to popularna indonezyjska zaczepka, taki tekst na przywitanie. Są też na to standardowe odpowiedzi w lokalnym języku, np. cuci mata (myję oko), albo makan angin (jem powietrze), które oznaczają to samo: idę na spacer.
Zaczynamy dochodzić do wniosku, że nauka bahasa indonesia (miejsowa wersja malajskiego, różniąca się trochę od wariantu malezyjskiego) będzie nieodzowna. W Malezji wszyscy znają angielski, ale tu nie jest tak łatwo. Jest dużo lepiej niż w Tajlandii, ale kraj jest biedny i lepszym angielskim władają jednak tylko ludzie w hotelach, agencjach i knajpach w turystycznych regionach. Załatwienie po angielsku czegokolwiek innego lub dogadanie się w mniej turystycznych miejscach graniczy z cudem. Opanowanie podstaw bahasa (co znaczy: język :) nie jest w ogóle trudne (schody zaczynają się podobno potem) – gramatyka jest dość banalna, a wymowa łatwiutka. Sen z powiek spędza nam tylko problem opanowania właściwej formy przywitania – jest ich pięć i każda używana jest o innej porze dnia (rano, południe, popołudnie, wieczór, późny wieczór/noc). Na szczęście zawsze można po prostu przywitać się, mówiąc: „salam“.
Znajdujemy ładny hotelik (ceny są superprzyjemne, aż nam szczeny opadają ze zdziwienia), a w nim rustykalny pokoik z werandą i łóżko z moskitierą. Miło i sielsko. Ignorując nachala (snuł się za nami cały ten czas), który wmawia nam, że biuro rezerwatu już zamknięte i że najlepiej kupić u niego trek, idziemy załatwić pozwolenia na uczestnictwo w sesji karmienia. Trzeba osobno zapłacić też za przywilej robienia zdjęć, ale nadal są to grosze (ok. 30 zł dwie osoby plus aparat). W ciągu dnia są dwie sesje i na popołudniową już nie zdążymy, więc pójdziemy następnego dnia rano. Resztę dnia snujemy się po straganach z pamiątkami, jemy kolację (ja zamawiam pizzę i jest to mój błąd, bo to, co dostaję, przypomina przerośniętego sucharka z tartym serem prosto z mikrofalówki) i biegiem wracamy do hotelu, bo zrywa się pioruńska ulewa (upał, upał i nagle jak nie lunie!) Klimat jest więc ekstremalny i gratulujemy sobie w duchu, że nie daliśmy się namówić na żadne wycieczki do lasu.
Następnego dnia rano wstajemy i udajemy się na spotkanie naszych kuzynów. Trzeba przeprawić się na drugi brzeg, co sprawnie organizują strażnicy, przeciągając nas w łódeczce zaczepionej na stalowej linie (prąd jest naprawdę wartki!) Na miejscu w domku strażników oglądamy film instruktażowy. Zaskakuje nas wizyta orangutanicy z małym. Oparta leniwie o schody przy werandzie domku, przygląda się nam ciekawie. Cykamy fotki i pora ruszać na karmienie. Rezerwat istnieje od kilkudziesięciu lat i opiekuje się głównie zwierzętami, które kłusownicy schwytali za młodu i które przeżyły większość życia w niewoli, a gdy wyrosły i zrobiły się za silne i zbyt mało przewidywalne, zostały wyrzucone przez właścicieli na zbity pysk. Gdy orangutan w ośrodku nauczy się zbierać jedzenie i ogólnie dbać o siebie na wolności, jest wypuszczany samopas. Na ten moment strażnicy zajmują się 16 dorosłymi okazami. Są to tzw. orangutany półoswojone. Nie siedzą oczywiście w żadnych klatkach, ale spędzają dużo czasu w okolicach chatki strażników i często przychodzą na karmienie.
Po krótkiej wędrówce w górę (20 minut) dochodzimy do małej, drewnianej platormy wśród drzew. Strażnicy przygotowują jedzenie i zaczynają uderzać kijem w deski. To sygnał. Nagle znikąd na drzewach pojawia się rudy cień. Zwinnie spuszcza się z gałęzi na gałąź i za chwile stoi już razem z nimi na platformie. Dostaje banany i kubek mleka, konsumuje to wszystko na miejscu, wisi przez chwilę na gałęzi na platformie i za chwile bezszelestnie (no.. prawie) znika. Za chwilę pojawia się drugi. Scenka się powtarza. Ten drugi jednak przez dłuższy czas wisi jeszcze na drzewie nad nami i daje się fotografować. Światło jest bardzo kiepskie, więc mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś te piękne małpy spotkamy (na Borneo też są!)
Do naszego kolejnego miejsca podróży – wulkanicznego jeziora Toba, mekki turystów – droga wiedzie niestety znów przez Medan. W dodatku do jeziora jedzie się z innego dworca niż ten, na który dowiezie nas autobus z Bukit Lawang. Podróż z dworca na dworzec w korku i spalinach trwa prawie tyle, co podróż do samego Medanu z Bukit Lawang. Po drodze mijamy bogate okolice i domy, które wyglądają naprawdę jak pałace (cygańskie „gargamele“ pod Łodzią przy tym bledną!) oraz oczywiście pełno slamsów. Na dworcu jakiś facecik chce wciągnąć nas do swojego samochodu jadącego do jeziora, tłumacząc że autobusu już dziś nie ma. Nie ufamy i sprawdzamy. Uff.. jest jeszcze ostatni autobus. Wsiadamy wyczerpani, wiedząc że przed nami jeszcze 4 h jazdy.
O 23.00 docieramy do miejscowości Parapat, które leży nad jeziorem Toba. Akurat we wsi trwa impreza i jakiś podpity gość drze się na całą okolicę przez mikrofon pod pozorem śpiewu. Większość knajp zamkniętych. Reszta wygląda słabo. Ale musimy tu zostać. Do celu naszej podróży – wyspy Samosir – już dziś nie dotrzemy. Ostatni prom odpłynął 3h temu.... Meldujemy się w dość syfnym hoteliku, zatykamy nosy przed smrodem dolatującym z łazienki, do której nawet nie odważamy się wejść, i zasypiamy.