Z hotelu w Parapacie ewakuowaliśmy się wcześnie rano. Po lekko niestrawnej kozie czy owcy (kucharka mówiła „mee“ czy „bee“?) nie ryzykowaliśmy śniadania, tylko czym prędzej ruszyliśmy ku jezioru. Nie, nie, nie - ku JEZIORU, bo jest to jezioro całkiem niepowtarzalne. Powstało w wyniku erupcji wulkanicznej sprzed 75 tys. lat, najsilniejszej w ostatnim milionie lat. Jak tak ostro dupnęło, to krater się częściowo rozleciał. Tak nam się przynajmniej wydaje, bo to co po nim dziś zostało nie jest zbyt strome, za to zajmuje ogromną przestrzeń. Jezioro które w tej kalderze powstało ma w porywach 87 na 31 km a na jego środku mieści się jeszcze wyspa wielkości Singapuru! I właśnie ta wyspa jest naszym celem. Dowozi do niej prom, który wysadzi cię, tam gdzie poprosisz, bo wiele hoteli ma własne przystanie. My każemy się wysadzić na półwyspie Tuk-Tuk (którego nazwa nas bawi do łez) bo tutaj czeka większość hoteli. W tajemnicy wam zdradzimy, że tak naprawdę Samosir był półwyspem, tylko że w przesmyku łączącym go z lądem wykopano kanał (dla ułatwienia żeglugi). Wyspa czy półwysep, tak czy inaczej Samosir był mocno od lądu odizolowany i wykształciła się na nim oryginalna kultura ludu Bataków. Przypłynęli prawdopodobnie z Chin, więc musieli być sprawnymi żeglarzami. Może właśnie na pamiątkę tego morskiego rodowodu ich domy przypominają łodzie. Dach ma dwa wierzchołki – z przodu i z tyłu - między którymi jest wklęsły jak siodło i zdecydowanie przypomina kadłub. Tak samo wygląda tradycyjny grób, tyle że w miniaturze i stoi często na kilkupiętrowej piramidce. Pewnie wyspiarzy (półwyspiarzy ☺ ) nie napadano często z lądu, więc żeby nie było nudno, sami się między sobą tłukli i ogólnie byli bardzo rozdrobnieni. Do tego stopnia, że każda wioska była osobnym królestwem, tyle że złożonym z kilku-kilkunastu chat. Więc w sumie „król“ to za dużo powiedziane, sołtys raczej, ale oni mówią, że król, więc niech im będzie. Władzę miał, owszem, ale za to majątku tyle, co poddani. Nie miał pałacu, ba, nawet własnego domu! Nikt we wsi nie miał, bo domy były wspólne, z jedną zbiorczą izbą bez ścianek działowych. Każda rodzina miała swój kawałek podłogi do spania, a król spał niby na łożu, ale w sumie to na podwyższonym kawałku podłogi. W środku kilka palenisk, a w rogu dziura w podłodze zamiast wychodka. Ponieważ królestwa się ze sobą ciągle żarły, mężczyźni byli oddelegowani do zadań obronnych, za to pracą w polu zajmowały się niewiasty. Co prawda dziś bronić się nie ma przed kim, ale panowie nadal trzymają stan gotowości, sącząc pywko w knajpie i ponoć połowa jest na utrzymaniu żony. Łoś się już dopytywał o możliwość osiedlenia, ale chyba jednak się nie skusi, bo tradycja płodzenia 33 potomków mu się już mniej uśmiecha. Co prawda dziś jest nie tak ściśle przestrzegana, bo poległych w boju mniej, więc nie trzeba tak dbać o przyrost naturalny. Inną tradycją, która odeszła do lamusa jest system karania za poważne przestępstwa. Podejrzany o gwałt lub morderstwo trafiał do aresztu – to znaczy do zagrody ze świniami, mieszczącej się pod domem, i od tej pory był traktowany jak zwierzę. Bo skoro uległ niskim instynktom, to sam wyrzekł się człowieczeństwa. Potem następował proces i jeżeli król, po zasięgnięciu porady starszyzny, uznał go za winnego, następowało wielkie święto. Skazaniec zjadał ostatnią wieczerzę, po czym na żywca nacinali mu skórę na piersi i przyprawiali limonką i solą. Jak już się odpowiednio nacierpiał, ścinali mu głowę i dzielili „tuszę“ na kawałki, które gawiedź ochoczo zjadała. Niemieckim misjonarzom udało się wyperswadować lokalnym ten zwyczaj, ale dopiero za drugim podejściem, na początku XIX w. Pierwsi śmiałkowie, ze Stanów, chyba sami skończyli na talerzu, bo słuch po nich zaginął. Wszysto to, z pikatnymi szczegółami i bardzo porządnym angielskim, opowiadała nam Any, dziewczyna z wyspy, która większość życia, wraz ze studiami, spędziła w różnych częściach Indonezji, a niedawno wróciła i pracuje jako przewodnik w Siallagan. Opowieść była ilustrowana inscenizacją egzekucji, a w rolę skazańca bardzo wiarygodnie wcielił się ośmioletni sąsiad. Bardzo polecamy – koszt 30 tys. rupii (9 zł). Z głupia frant spytałam, czy na wyspie nie szykuje się czasem jakieś wesele w sobotę i okazało się, że owszem. Any chętnie nas zabrała, bo byliśmy dla niej dobrą wymówką. Sama, jako niezamężna i niezwiązana z rodziną państwa młodych, nie była zaproszona. Poza nami nie było żadnych turystów, więc z początku nie byliśmy pewni, czy jesteśmy mile widziani. Goście weselni zerkali na nas spode łba, ale potem się okazało, że to z nieśmiałości, bo wkrótce babcie zaczęły nam się śmiać do obiektywu, a zaraz potem wszyscy chcieli pamiątkowe zdjęcie z nami, więc przez pół godziny szczerzyliśmy się do kolejnych aparatów i telefonów, hehe. Wesele miało swoją ustaloną dramaturgię. Po porannej ceremonii w kościele impreza przeniosła się do wielkiego namiotu na boisku szkolnym. Tam, po lunchu, kobiety odśpiewały w prezencie dla młodych piosenkę weselną, potem była pogadanka o roli małżeństwa, ustalenia praktyczne – ile rodzina panny młodej dostanie kasy za żonę (czyli ile mąż wniesie posagu) – i wreszcie tradycyjne obdarowywanie młodych kolorowymi chustami-narzutami zwanymi ulos. To chyba jedyne, poza gotówką, prezenty i na barkach młodych, przez kilka godzin, lądują kolejne chusty. Na szczęście co kilka minut ktoś litościwie zbiera kolejne partie i wrzuca do worka, żeby zrobić miejsce na następne. Ale i tak musi im być strasznie gorąco. Po ceremonii uzbiera się kilka pełnych worków, z czego młodzi zachowają dla siebie tylko kilka ulosów, a resztę mogą odsprzedać w sklepie. Oczywiście nie padało, bo ktoś pamiętał, żeby poprzedniego dnia wrzucić na dach brudne gacie – nie ma siły, żeby to deszczu nie powstrzymało. Wypróbujemy w Brukseli, uhuhu. Wracając z wesela widzieliśmy jeszcze jedną ciekawostkę – tablicę z napisami z papierowych wycinanek. Okazało się, że to coś jak nekrolog zamówiony przez lokalnego polityka dla zmarłej mieszkanki wioski. Any nie bez złośliwości zauważyła, że zmarli najserdeczniej są upamiętniani przed wyborami, bo oficjele chcą pokazać, jak się troszczą o lokalną społeczność. Mówiła nam też, że ogólnie w Indonezji straszna korupcja. Wszystkim marzy się państwowy nietykalny etat i wiele osób latami zbiera kasę na łapówkę, żeby taki etat zdobyć. A suma jest niebagatelna bo nawet do 30.000 złotych (jej proponowali połowę tego).
Wyspę bardzo wygodnie zwiedzić skuterkiem, posuwając się główną drogą wzdłuż wybrzeża. Najładniejsze widoki są z wyspy na ląd, bo zbocza krateru falują łagodnie, obrośnięte soczystą zielenią. Zwłaszcza powalająca jest wieża widokowa na drodze z Pangururan do Merek jest (już na lądzie), ale to się okazało poniewczasie, jak już wyjeżdżaliśmy busikiem z wyspy. Oczy widokiem nacieszylismy, ale aparatu - już się w biegu nie dało. Można zrobić kilka treków w głąb wyspy. Poszliśmy do małego jeziorka na północy. Strasznie nas rozbawił sam fakt, że na wielkim jeziorze jest wyspa, a na niej mniejsze jezioro. Jak w matrioszce. Pytaliśmy kogoś, czy na małym jeziorze też jest wyspa, ale nie docenił dowcipu :) A jezioro okazało się bajorkiem, w którym czasem pławią się bawoły, ale akurat się nie pławiły. W sumie trek mało fascynujący, bo widoki jak na wsi post-pegieerowskiej (niezbyt ładne domostwa, trochę śmieci, ) tyle że zamiast wierzb – palmy. Lepiej trzymać się dużego jeziora – na pewno super byłoby popływać po nim łodzią. Pewnego dnia w menu knajpy znalazłam homara za 10 zł, no to dawaj, trzeba spróbować. Widziałam go w akwarium, trochę małe miał szczypce, a to że jesteśmy daleko od morza też mi nie dało do myślenia. Koniec końców, jak mi go podali, to dotarło do mnie, że to przecież rak. Ale też nigdy nie jadłam, więc ciekawość poznawcza została zaspokojona. Nie zaspokoiliśmy za to ciekawości w zakresie magicznych grzybków. W każdej knajpie je oferowali, ale jakoś zapomnieliśmy sprawdzić czy chodziło o te grzybki, o których myśleliśmy. Udało nam się za to wreszcie spróbować duriana. Już trochę po sezonie, więc zostały resztówki, które mają ponoć dużo słabszy smak. A durian smakuje specyficznie i, zwłaszcza świeży, wydziela silny zapach. Dlatego nie wolno go wnosić do hoteli, bo wszystko by zaśmierdło. Mówi się, że albo go pokochasz albo znienawidzisz. Nasze wrażenia są mniej skrajne. Mnie przypomina pory duszone w śmietanie, więc nie pogardzę, ale też się nie zmartwię, jak go zabraknie. Za to w Samosirze się zakochaliśmy i chętnie byśmy tu wrócili na dłużej.