Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Azja dla początkujących    Wulkan to nasz nieostatni
Zwiń mapę
2011
17
sty

Wulkan to nasz nieostatni

 
Indonezja
Indonezja, Berastagi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4923 km
 
Na wyspie ciut się spaliliśmy, bo nie było gdzie kupić kremu z filtrem (nasz był za duży na bagaż podręczny), a słońce się nie cackało. Z miłą chęcią więc ruszyliśmy ku chłodniejszym, bo wyżej położonym rejonom. Złapaliśmy w Pangururan ciasny busik z palaczami (dużych autobusów stąd nie ma) i kilka godzin później wylądowaliśmy w Berastagi. Jeszcze po drodze zahaczyliśmy o sympatyczny wodospadzik w Sipisopiso. Dojechaliśmy do niego po trzech godzinach drogi, a przecież wpada on do tego samego jeziora. Ciekawe ile trwałoby objechanie całego Lake Toba. Berastagi miało być sympatyczną turystyczną mieściną, a bardziej przypomina przerośniętą i zatłoczoną ulicówkę. Po dłuższym spacerze po coraz bardziej zapyziałej okolicy (juz prawie psy zaczynały szczekać dupami), wreszcie odnalazł się nasz hotel z przewodnika, Multinational Resthouse. Prowadzi go Batak, który zjeździł świat ze swoim zespołem, pozytywnie odjechany gość z dredami do kolan ☺. Ceny bardzo przyzwoite (150 tys. rupii) a wielki świeżo odremontowany pokój z łazienką i z meblami kolonialnymi to najładniejszy nocleg w naszej dotychczasowej podróży. Za to lepiej się tam nie stołować, chyba że wasza wizja curry to półsurowy kurczak z krwią i kością (hehe) i niedogotowane ziemniaki. Miasteczko jest bazą do spaceru na dwa aktywne (ale nie za bardzo) wulkany. Droga na wyższy prowadzi przez dżunglę i podobno łatwo się zgubić. Zresztą do zatrudnienia przewodnika wyraźnie zachęca lista zaginionych, do wglądu w każdym hotelu. Najciekawsza jest historia pewnego Austriaka, który na szczęście po paru dniach się znalazł, nieprzytomny, w czyimś ogródku. Po przebudzeniu twierdził, że na manowce sprowadziły go duchy dwóch zaginionych w 1997 pod wulkanem Niemców.
W związku z tym na Sinabung się nie porywaliśmy, za to jego niższy sąsiad, Sibayak, okazał się aż nadto łatwy. Droga przez większość czasu prowadzi po szosie, dopiero na końcu trzeba zboczyć w lewo. Nie bardzo to odbicie widać, bo tabliczki brak, ale jacyś goście nas pokierowali. Niewielki krater trochę pluje siarkowym dymem i upstrzony jest żarówiastożółtymi osadami. Cacy widok. Ze szczytu można wrócić ścieżką przez dżunglę, ale podobno niełatwo ją znaleźć, więc wszyscy zniechęcają. Akurat mieliśmy fuksa, bo na szczycie był przewodnik z dwójką turystów, więc podpatrzyliśmy, którędy droga. Ścieżka przez las dużo bardziej przyjemna, dość stroma, błotnista, zarośnięta – chociaż trochę smaczku przygody. I ciągle się zmieniają piętra roślinności, więc nie ma monotonii. Prowadzi prosto do gorących źródeł, w których z przyjemnością się wymoczyliśmy, chociaż dzień był upalny. Potem w miasteczku chcieliśmy sobie poprawić zdanie o lokalnej kuchni i poszliśmy do polecanej w przewodnikach knajpy Raymond‘s. Na szczęście byliśmy w fajnym towarzystwie, więc z dobrym humorem podeszliśmy do nadchodzącej katastrofy kulinarnej. Pierwsze dania nadeszły po półtorej godzinie i były to hamburgery ... z chleba tostowego z czerwoną podeszwą w charakterze wkładki mięsnej. Dla Amerykanek przy sąsiednim stoliku musiało być to traumatyczne przeżycie, bo przez cały czas siedziały bez słowa, a jak już ich burgery przyszły, to zostawiły je nietknięte na talerzu. Niestety nie tylko z zachodnią kuchnią sobie nie radzą, bo i indonezyjskie dania były marne. Szkoda, że nie mieliśmy kuchni na własny użytek. Okolica jest bardzo rolnicza i na rynku można dostać mnóstwo świeżych warzyw i owoców prosto z krzaczka. Bardzo malowniczo wyglądają wielkie składy marchewki, którą myją przed pakowaniem. Pod strumieniem ze szlaucha nabiera koloru jak kamizelka ratunkowa. Można też znaleźć owoce właściwe tylko dla regionu. Na przykład marakuję z jasnozielonym miąższem, który można spokojnie jeść, taki słodziutki i takie ma łatwe do chrupania pestki. Ludzie nadal bardzo przyjaźni i rozchichotani, więc póki co o Indonezji mamy jak najlepsze zdanie. Ale pora wracać do Medanu, skąd mamy samolot powrotny do KL, bo nadchodzi impreza której nie możemy przegapić.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (6)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
tata
tata - 2011-01-24 18:43
oj leniwce , na Sinabung to już nie chciało się wam wejść, a to tylko 250m wyżej niż na Sibayak ale za to tam aż cztery kratery i jeden z nich nawet czynny...
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4