Na wyspie ciut się spaliliśmy, bo nie było gdzie kupić kremu z filtrem (nasz był za duży na bagaż podręczny), a słońce się nie cackało. Z miłą chęcią więc ruszyliśmy ku chłodniejszym, bo wyżej położonym rejonom. Złapaliśmy w Pangururan ciasny busik z palaczami (dużych autobusów stąd nie ma) i kilka godzin później wylądowaliśmy w Berastagi. Jeszcze po drodze zahaczyliśmy o sympatyczny wodospadzik w Sipisopiso. Dojechaliśmy do niego po trzech godzinach drogi, a przecież wpada on do tego samego jeziora. Ciekawe ile trwałoby objechanie całego Lake Toba. Berastagi miało być sympatyczną turystyczną mieściną, a bardziej przypomina przerośniętą i zatłoczoną ulicówkę. Po dłuższym spacerze po coraz bardziej zapyziałej okolicy (juz prawie psy zaczynały szczekać dupami), wreszcie odnalazł się nasz hotel z przewodnika, Multinational Resthouse. Prowadzi go Batak, który zjeździł świat ze swoim zespołem, pozytywnie odjechany gość z dredami do kolan ☺. Ceny bardzo przyzwoite (150 tys. rupii) a wielki świeżo odremontowany pokój z łazienką i z meblami kolonialnymi to najładniejszy nocleg w naszej dotychczasowej podróży. Za to lepiej się tam nie stołować, chyba że wasza wizja curry to półsurowy kurczak z krwią i kością (hehe) i niedogotowane ziemniaki. Miasteczko jest bazą do spaceru na dwa aktywne (ale nie za bardzo) wulkany. Droga na wyższy prowadzi przez dżunglę i podobno łatwo się zgubić. Zresztą do zatrudnienia przewodnika wyraźnie zachęca lista zaginionych, do wglądu w każdym hotelu. Najciekawsza jest historia pewnego Austriaka, który na szczęście po paru dniach się znalazł, nieprzytomny, w czyimś ogródku. Po przebudzeniu twierdził, że na manowce sprowadziły go duchy dwóch zaginionych w 1997 pod wulkanem Niemców.
W związku z tym na Sinabung się nie porywaliśmy, za to jego niższy sąsiad, Sibayak, okazał się aż nadto łatwy. Droga przez większość czasu prowadzi po szosie, dopiero na końcu trzeba zboczyć w lewo. Nie bardzo to odbicie widać, bo tabliczki brak, ale jacyś goście nas pokierowali. Niewielki krater trochę pluje siarkowym dymem i upstrzony jest żarówiastożółtymi osadami. Cacy widok. Ze szczytu można wrócić ścieżką przez dżunglę, ale podobno niełatwo ją znaleźć, więc wszyscy zniechęcają. Akurat mieliśmy fuksa, bo na szczycie był przewodnik z dwójką turystów, więc podpatrzyliśmy, którędy droga. Ścieżka przez las dużo bardziej przyjemna, dość stroma, błotnista, zarośnięta – chociaż trochę smaczku przygody. I ciągle się zmieniają piętra roślinności, więc nie ma monotonii. Prowadzi prosto do gorących źródeł, w których z przyjemnością się wymoczyliśmy, chociaż dzień był upalny. Potem w miasteczku chcieliśmy sobie poprawić zdanie o lokalnej kuchni i poszliśmy do polecanej w przewodnikach knajpy Raymond‘s. Na szczęście byliśmy w fajnym towarzystwie, więc z dobrym humorem podeszliśmy do nadchodzącej katastrofy kulinarnej. Pierwsze dania nadeszły po półtorej godzinie i były to hamburgery ... z chleba tostowego z czerwoną podeszwą w charakterze wkładki mięsnej. Dla Amerykanek przy sąsiednim stoliku musiało być to traumatyczne przeżycie, bo przez cały czas siedziały bez słowa, a jak już ich burgery przyszły, to zostawiły je nietknięte na talerzu. Niestety nie tylko z zachodnią kuchnią sobie nie radzą, bo i indonezyjskie dania były marne. Szkoda, że nie mieliśmy kuchni na własny użytek. Okolica jest bardzo rolnicza i na rynku można dostać mnóstwo świeżych warzyw i owoców prosto z krzaczka. Bardzo malowniczo wyglądają wielkie składy marchewki, którą myją przed pakowaniem. Pod strumieniem ze szlaucha nabiera koloru jak kamizelka ratunkowa. Można też znaleźć owoce właściwe tylko dla regionu. Na przykład marakuję z jasnozielonym miąższem, który można spokojnie jeść, taki słodziutki i takie ma łatwe do chrupania pestki. Ludzie nadal bardzo przyjaźni i rozchichotani, więc póki co o Indonezji mamy jak najlepsze zdanie. Ale pora wracać do Medanu, skąd mamy samolot powrotny do KL, bo nadchodzi impreza której nie możemy przegapić.