No więc po co tak spiesznie wracaliśmy do Kuala Lumpur? Chcieliśmy uczestniczyć w tamilskim święcie Thaipusam, które upamiętnia zwycięstwo dew nad asurami. Dewy (w hinduizmie anioły), nękane przez armię demonów (asur), zwróciły się ponoć zdesperowane o pomoc do Sziwy, który wysłuchał ich błagań i stworzył potężnego wojownika – boga Murugana. Murugan i jego czarodziejska włócznia łatwo poradzili sobie z asurami i wszechświat powrócił do stanu harmonii. Tyle teorii.
W praktyce Thaipusam to jedno z najważniejszych tamilskich świąt, a jego obchody w Kuala Lumpur gromadzą najwięcej wyznawców na świecie, więcej nawet niż w Indiach. Charakterystyczną cechą Thaipusamu jest to, że wierni, którzy zmagają się z przeciwnościami losu (jak każdy :), proszą Murugana o wsparcie i aby go przebłagać, niosą mu ofiarę. Przed festiwalem przez pewien czas poszczą lub jedzą tylko „czyste duchowo“ pokarmy, a w dzień obchodów golą głowę (i smarują ją szafranem dla ochrony przed słońcem) i maszerują do świątyni z ofiarą – tzw. kawadi. Kawadi może być nawet jakiś drobiazg, np. popularne jest niesienie dzbana z mlekiem. Ale wierni najbardziej oddani sprawie (lub mający największy interes do załatwienia) idą dalej – przebijają sobie skórę na plecach, brzuchu, nogach, rękach, a nawet policzki i język, i na wystające z ciała szpikulce (vel) nabijają owoce. Wybór jest szeroki i zależy od frutalnych preferencji oraz zasobności portfela – zawiesić można sobie wszystko, od limonek, przez jabłka aż do kokosów i durianów (owoce wielkości i wagi małego arbuza, wyposażone w dość brutalne kolce). Tak przysposobieni wierni nierzadko zakładają sobie na głowę i ramiona jeszcze specyficzne rusztowanie z miniparawanem i posągiem Murugana, a następnie paradują przez miasto. Trasa przemarszu w Kuala Lumpur prowadzi od świątyni Sri Mahamariamman w chińskiej dzielnicy do świątyni w Jaskiniach Batu (ogromne jaskinie, w których Hindusi urządzili pod koniec XIX w. świątynię), na przedmieściach stolicy. Dystans maratonu to 10 km. Już przejście takiej odległości w ostrym słońcu z ciężkim dzbanem mleka w rękach dla niektórych jest całkiem wyczerpujące, natomiast noszenie takiej konstrukcji na ramionach plus kupy owoców powbijanych w różne części ciała na pewno spaceru nie ułatwia. W dodatku maszerujący często nie są w najlepszej formie (ach to pyszne indyjskie żarełko), więc na finiszu niektórzy niemalże zamiatają brzuchem schody świątyni (a schody są to długie – do przejścia w upale są 272 stopnie). Na szczęście towarzyszy im rodzina i znajomi (z gromkim okrzykiem „Vel vel!“ na ustach), którzy w razie potrzeby podstawią też krzesełko (na finiszu potrzebne dosłownie co kilka stopni), napoją wodą i dodadzą otuchy. Atmosfera wokół delikwenta jest dosłownie taka, jak w narożniku w ringu bokserskim podczas wyjątkowo okrzyczanej walki :) I chociaż czasem wygląda to drastycznie i niektórzy mdleją, to organizacja jest dobra i jak dotąd ponoć nikt z uczestników (ani tym bardziej gapiów) nie zszedł.
Od razu powiem, że przynajmniej jedną relację z Thaipusamu na geoblogu już można znaleźć – na blogu patoholiday. Nie będziemy jej dublować, mamy nadzieję ją tylko uzupełnić. Już od wejścia na teren otaczający Jaskinie Batu gości wita głośna muzyka techno. Dalej na szczęście zastępują ją bollywoodzkie hity, przekrzykiwane przez sprzedawców słodkich jak ulep słodyczy i tanich pamiątek. Im dalej w stronę schodów, tym głośniej i trudniej do wytrzymania (a słońce wali po uszach!), a w pobliżu świątyni tłum robi się naprawdę nieznośny, podobnie jak jarmarczna atmosfera. Na szczęście w jaskinii czeka chłód a tłum, o dziwo, rzednieje. Wielu przybyłych na miejsce Malezyjczyków to turyści, podobnie jak my, ciekawi „religijnych dziwolągów“. Sami uczestnicy, a jest ich całkiem sporo, nie zwracają uwagi na gapiów - ani sie do nich nie mizdrzą, ani nie odganiają - więc można zrobić ciekawe zdjęcia. Najwięksi wymiatacze są otoczeni kultem, bo w jaskinii (już po zrzuceniu balastu i wyjęciu z ciała haczyków z ofiarami) ustawia się do nich kolejka chętnych do pobłogosławienia. Co interesujące, okaleczają nie się tylko panowie, choć jednak to zdecydowana większość. Kobiety jednak przeważnie niosą naczynia z mlekiem. Interesujące jest to, że nie wszystkie z nich to malezyjskie Hinduski, niektóre z nich to Malajki czy lokalne Chinki ubrane w indyjskie szaty i prowadzone przez hinduskich mężów. Część święta spędzamy bezpiecznie w cieniu w środku jaskiń, cykając z rzadka zdjęcia wychodzącym. Pod koniec dnia podłoga w świątyni zasypana jest gnijącymi owocami i kwiatami, a teren naokoło – puszkami po napojach i plastikiem po chipsach. Jutro kolejny dzień i ktoś to będzie musiał posprzątać.