Lot na Flores był dość długi, jak na odległość (ok. 250 km, 1,5 h), leciwym samolotem turbośmigłowym. Na lotnisku wielkości kortu tenisowego od razu oblegli nas nachale. Na szczęście podróż do centrum (!) Labuanbajo nie była ani długa ani droga – Bajo (krótka nazwa) to głównie baza wypadowa na wyspy Rinca i Komodo i przerośnięta wioska rybacka. Hotele z przewodnika były drogie i syfne, ale znaleźliśmy jakiś w trakcie renowacji i odnowione pokoje były ładne i niedrogie. Co ciekawe, Flores, nazwana tak przez Portugalczyków (nazwa oznacza „Kwiaty“), miała być wyspą katolicką, ale akurat jej zachodnia i środkowa część też zostały już podbite przez Islam. Więc chociaż w miasteczku są jakieś kościoły, to jednak od modlitewnego wycia przez zepsuty megafon już od 4.30 rano też nie udało się tu uciec. Ech.., może na Sulawesi. Miasteczko jest maleńkie, turystów niewielu, spokój, luz, przyjemnie – oczywiście straszny syf i śmierdzi, bo kraj biedny przecież, ale jakieś tam miejsca dla turystów są, a wszyscy jak zwykle w Indonezji pogodni. I wyglądają dużo bardziej melanezyjsko niż malajsko – wielkie, kręcone szopy na głowie itp. Nieźle! No a ruch uliczny jest tak samo wariacki jak wszędzie indziej w Indonezji. I to by było chyba to jedno, co łączy Flores z Bali. Atmosfera przypomina raczej mniej turystyczne części Sumatry. Następnym razem, gdy będziemy mieli więcej czasu, spróbujemy się zapuścić w interior wyspy – podobno warto (teraz sezon deszczowy, więc i tak byłoby to ryzykowne z punktu widzenia zdjęć).
Po zalogowaniu w hoelu spróbowaliśmy dowiedzieć się czegoś o moim z dawna planowanym rejsie nurkowym na legendarne Komodo. Teoretycznie miałem mieć rezerwację, ale facet z agencji turystycznej (pośrednik, który załatwił mi rejs w Tajlandii) chyba się zniecierpliwił tym, że parę razy zmieniałem datę (czekałem na naprawę obudowy do aparatu!), więc w ostatnich dniach zaczął ignorować moje mejle. Chwała mu za to! Na miejscu znalazłem biuro właściciela statku, a stawki okazały się dużo dużo niższe od agencyjnych (niby normalka, ale rejsy nurkowe zwykle trudno załatwić bezpośrednio u armatora, wszystko załatwiają pośrednicy). I nie dość, że chcieli mnie łupnąć na cenie rejsu, to jeszcze chcieli naliczyć mi sutą prowizję za bilet do parku narodowego Komodo (50$ zamiast faktycznych 10$), za wynajem kombinezonu (nie wożę własnego, bo ciężki, a w Azji zwykle można nurkować w szortach, ale tu jest zimniej), który jest wliczony w cenę, i podali inną liczbę nurkowań, które mi przysługiwały. Kompletny burdel i naciąganie. Unikajnie www.diveadventuresasia.com. A jeśli chodzi o Komodo, idźcie bezpośrednio do: http://www.komodocruises.com/. Na 3 dniach rejsu zaoszczędziłem ponad 200$ kupując bezpośrednio.
Rejs miałem dopiero za dwa dni (najbliższe wolne miejsce). W dodatku na innym statku, niż miał być, bo główna łódź miała problem z generatorem (miała być Mona Lisa, była Manguana). Na szczęście właściciel miał nieco mniejszy jacht zapasowy (8 osób zamiast 12). Tym lepiej. Reszta dnia zeszła nam na poszukiwania łódki na wyspę Rinca, na której ogląda się warany. Można je oglądać też na wyspie Komodo, ale tam są tylko jaszczury i ptactwo, a na Rincy są też bawoły, nietoperze, dzikie konie i inna ciekawa zwierzyna. No i leży ona bliżej od Flores. Akurat słaby sezon, w mieście mało białych, ale po krótkich poszukiwaniach w hotelu Bajo Beach znaleźliśmy prywatną łódkę tylko dla nas (nie było nikogo innego chętnego) za 400 tys. (120 zł). Ponieważ to 3h drogi, więc spoko. Podróż była spokojna, na miejscu byliśmy ok. 12, niestety w najgorszy żar. Ale przynajmniej nie padało. Zapłaciliśmy opłatę parkową, lokalny podatek, opłatę za cumowanie łódki, opłatę za przewodnika i inne pierdoły (w sumie 230 tys. dla 2 osób) i wybraliśmy się na spacer. Warany widać już przy kuchni baraków administracji parku narodowego, gdzie dybią leniwie na rzucane im resztki, ale my mieliśmy też szanse zobaczyć je w lesie czy na sawannie. Wybraliśmy bowiem – ku niezadowoleniu przewodnika – dłuższą z dostępnych wycieczek (6 km zamiast 3 – czyli 2h bo teren upierdliwy i gorąco). Waranów zobaczyliśmy kilka, nie zbliżaliśmy się za bardzo, bo to zwierz niebezpieczny (każdy przewodnik ma specjalny rozwidlowy długi kij do obrony), co powala ogonem, a potem gryzie i czeka na ciąg dalszy (zatruta ślina wykańcza człowieka w kilka dni), ale od czego teleobiektyw. Przewodnik opowiadał nam trochę o barbarzyńskich zwyczajach tych przyjemniaczków – pożerają się nawzajem, matki pożerają dzieci (chronią je tylko w stadium jajecznym, że tak powiem) itd. itp. Słodkie. Widzieliśmy też kilka bawołów, na które warany polują – niestety nie widzieliśmy żadnego polowania. Nietoperzy ani koni nie stwierdziliśmy, ale i tak było bosko. Na przystań dotarliśmy wycieńczeni upałem. Podróż powrotna była ciut nerwowa, bo mocno przechylało nas na lewo i nie pomogło nawet to, że kapitan i majtek oraz my usadowiliśmy się na prawej burcie. Ale jakoś przetrwaliśmy. Reszta dnia upłynęła w banalnym barze Lounge dla gringos (dobre calzone, małe porcje niezłych makaronów, wifi!)
Następnego dnia ja zameldowałem się na statku, a Asia miała kilka dni odpoczynku ode mnie. O rejsie przeczytacie w następnym wpisie, a Asia większość czasu spędziłą porządkując starego bloga z Ameryki i konwersując z lokalnymi („missus no hobby diving?“), a jeden dzień na plaży na wyspie Kanawa (wycieczka z innymi plecakowiczami z miasteczka). Było pięknie i bardzo poleca (spokojna woda, świetny snorkelling), ale strasznie spaliła sobie plecy, mimo zastosowania kremu (może siedziała za długo?) i dotąd cierpi.