No wiec dojechalismy do Nazca. Autobús uprzejmie zawiozl nas do tzw. wiezy widokowej, 20 km za miasto i tam wysadzil, w samym srodku pustyni. Wieza miala jakies 15 m wysokosci, wiec niewiele z niej bylo widac, ledwie dwie figury, ktore zobaczycie na zdjeciu i szczatki trzeciej, ale miala te niewatpliwa zalete, ze kosztowala 1 zl zamiast 50 dolcow za samolot. Poniewaz rozni poznani po drodze ludzie samolot nam odradzali jako rozczarowanie, postanowilismy zaoszczedzic grosza i sobie odpuscic. Przy okazji, warto pamietac, ze wiekszosc zdjec i pocztowek jest rasowana na fotoszopie, a w rzeczywistosci figury wygladaja szaro i malo kontrastowo, bo ziemia jest bura a linie – jasnobure. Poza tym samolotem cholernie trzesie, chce się rzygac wiec a nie fotki cykac. Ot tyle... (hehe przekonalem was? :)
Potem zlapalismy powrotny bus do miasta i przezylismy kolejna peruwianska przygode - calkiem za darmo. Jak wsiedlismy do autobusu z ciezkimi tobolami zaczal w nasza strone gestykulowac mily pan z tylu, abysmy zasiedli kolo niego. Postawilismy wiec ciezkie plecaki z przodu (bagaznika oczywiscie brak) a z tylnymi siedlismy przed milym panem, bo miejsc wolnych bylo malo. On sam nie pytajac zaczal wciskac nasze male plecaczki na polke. Podziekowalismy i rozsiedlismy się wygodnie. Przez mysl przemknely mi opowiesci o takich historiach w Ekwadorze (zlodzieje), ale pomyslalem sobie, po co wpadac w paranoje. 20 minut potem zaczelismy dojezdzac do miasta. Aska uslyszala z gory jakis brzek. Poniewaz miala w swoim plecaczku jakas ceramike, wpadla w dziki szal. Ja na chwile stracilem orientacje. Potem pare rzeczy zdarzylo się na raz. Asia wstala i ja tez, ludzie zaczeli wysiadac a mily pan zaczal mi pospiesznie sygnalizowac, ze juz dojechalismy i powinienem spieszyc do wyjscia, a zwlaszcza puscic jego, bo korytarz byl waski. Wiec Aska patrzy na gore szukajac skorup swego dzbanka, a tu jej plecaka... nie ma. Zaczyna wrzeszczec na goscia, ze stlukl, on zaczyna się tlumaczyc bezladnie. Wtedy ja zagladam do mojego plecaka i... jest otwarty, brak torby z aparatem... Patrze tepym wzrokiem na typka, ale on chyba spanikowal i zaczal mi i pokazywac na swoj plecak, ze niby pusty. Ja stoje dalej, blokuje przejscie, sytuacja nerwowa, nie wiem co robic. W koncu Aska wrzeszczy z tylu, ze aparat porzucony na tylnym siedzeniu. Jak juz zebralismy swoje manatki i wyszlismy, mily pan gdzies się ulotnil. Ceramika, jak się okazalo tez byla cala, halas musial pochodzic skadinad, i albo mial odwrocic nasza uwage od pana grzebiacego w naszych rzeczach, albo byl niezamierzony. W kazdym razie chyba nas uratowal. Facet przez brak czasu nie zdazyl wepchnac sobie wielkiej torby z aparatem w majty. Natomiast zdazyl szybciutko Asi rozwalic zamek w plecaku, bo miala klodke. Ja, szczescie w nieszczesciu, klodki nie zalozylem, wiec zamek ocalal. Asi plecak juz naprawilismy, ale niesmak i napiecie pozostalo...Poza tym strat zero, ale postanowilismy wyjechac z Nazca jak najszybciej się da.... Ufff..
Przed wyjazdem chcielismy jeszcze zwiedzic stary, preinkaski cmentarz z mumiami. Pierwsze biuro, do ktorego zmeczeni weszlismy zaoferowalo jakas idiotycza cene, wiec zrezygnowalismy. Facet zaczal opuszczac, ale go jednak olalismy. Potem udalo się nam kupic wycieczke za cene poczatkowa, ktora tamten oferowal na koncu, wiec niezle chcial nas naciac hehe... Cmentarz lezy na pustyni jakies 30 km za miastem, zabral nas oraz pare Anglikow niejaki Raul. Raul mowil po angielsku gorzej od kota mojej szanownej tesciowej, brzmialo to mnie wiecej tak: “Tu, ta mumia ono tu lezy, rozumisz, bo dawno zdechla, i oni go tu pokladli a potem piaska wziela i sypala. Potem dum dum i odkryli mumia. A skad ten mumia? Wojna, wojna, widzisz. Dwa plemia, wojna. Jedna plemia ma food. Druga plemia nie ma food. Biga problem. Bum bum. Bijo sie, bijo... I trup!” I dalej w tym stylu. Angolom to wystarczalo, ale my nic nie kumalismy, wiec prosilismy o streszczenie po hiszpansku.
Potem chcielismy jeszcze zrobic zjazd po najwyzszej wydmie swiata (ponad 2 tys. m) na tzw. Sandboardzie, czyli desce piaskowej ale nic nam z tego nie wyszlo. Wycieczki robi się od 5 rano, bo potem slonce nap... tak, ze się zyc nie chce (2 h wspinaczki po piasku), wiec nie mielismy czasu... Coz, nastepnym razem...
Nastepnie wybralismy się do Pisco, gdzie mielismy wykupic wycieczke do rezerwatu Paracas (duzo ciekawych ptaszkow) i na wyspy Ballestas (ptaszki i inne ciekawostki). Juz po wyjsciu z autobusu obskoczylo nas kilku chlopaczkow proponujac uslugi konkurencyjnych hoteli. Byli tak zabawni, gadatliwi i weseli, ze przez 15 minut zamiast wybierac pokladalismy się ze smiechu. “A u nich kasyno, to glosno!”, “A nasz w centrum jest a ich przecznice stad, to juz nie centrum, tam bandyci, Panie!”, “A u nas w nocy chodza koty po dachu, o!!! jak fajnie, nie?!!” hehehehe... W koncu skorzystalismy z drugiej oferty, bo pierwsza nie miala wbrew zapewnieniom cieplej wody, ale za kompletny bezcen ten hotel byl (15zl chyba za dwojke)... :), a ladniutki. Okazalo się przy tym, ze dwoch murzynkow proponujacych konkurencyjne firmy to bracia. Cos na poprawe humoru :) Potem wykupilismy wycieczke na jutro i posnulismy się troche po miescie (nic specjalnego).
Nastepnego dnia zabrali nas rano z hotelu i zawiezli na przystan. Poniewaz zapewniali, ze bedzie mozna się kapac, ja w stroju plazowym... A tu zimno. W Peru zima... W gorach w dzien jest cieplo, ale tutaj...brr.. W dodatku przez zime i jesien zalega tu tzw. garua, czyli gesta mgla... Gdy dojechalismy do przystani, mgla się rozproszyla i wyszlo slonce. Huha, dobra nasza. Nasz przewodnik, blondwlosy Jurij Diaz (rodowity Peruwianczyk hehehe) byl calkiem zabawny, choc po angielsku mowil nieduzo lepiej niz wczorajszy Rrrraul... :) Wycieczka miedzynarodowa, duzo ludzi z Kanady, Francji, Portoryko i nawet Hiszpan jeden. Najpierw zobaczylismy cos ciekawszego niz linie Nazca, czyli tzw. kandelabr (swiecznik?), figure o tym ksztalce i ok. 120 m wysokosci wyrysowana na stromym, piaskowym zboczu wybrzeza. Najciekawsze jest to, ze nikt nie wie, skad się wziela i jak ja zrobili, ze nie zasypuje się pod wiatrem. Linie maja ok. 10 cm glebokosci i sa dosc precyzyjne. Jest kilka hipotez, ale zadna na razie nie zwyciezyla..
Potem poplynelismy na wyspy, gdzie niestety mgla się mocno ostala, tak ze bylo bardzo zimno i musialem az nogi wlozyc do pustego plecaka, zeby nie zlodowacialy w czasie rejsu brr... Ogladalismy ciekawe formacje skalne (beda fotki). Pare leniwych fok, kilka malych pingwinkow, sporo kormoranow i ich guana (ktore ludzie podobno ze skalnych wysepek zbieraja z narazeniem zycia) i juz wracamy na lad. Uff... slonce!!
Stamtad autobusem zwiedzilismy jeszcze rezerwat Paracas. Tam inna ciekawa formacja skalna zwana Katedra, a nastepnie jaskinia. Nasz przewodnik dwoil się i troil, aby uatrakcyjnic pobyt nurkujac co chwila za jakas skale i wydobywajac spod niej ciekawego szkarlupnia czy innego biednego krabowatego do zdjecia. Biedne zwierzaczki musialy miec niezlego pietra na widok Jurija i calej gawiedzi, ale jakos to chyba przezyly...
Potem jeszcze kawalek pustynnego wybrzeza i koniec wycieczki. Jeszcze wizyta w restauracji, dla Asi upragnione owoce morza, po ktorych pozniej znow się oczywiscie rozchorowala i juz bylismy z powrotem w porcie. Mimo, ze jak lokalne porzekadlo glosi, Si en Pisco estuvistes y a Paracas no fuistes, para que mierda vinistes?! (wolne tlumaczenie: Jak zes w Pisco byles i zes do Paracas nie pojechales, to po kiego chujaz przyjechales?¨ (bledy celowe), to moim zdaniem mozna sobie te atrakcje odpuscic. Przynajmniej w zimie. Zobaczycie fotki.Potem autobus do Limy i....
Do Limy dotarlismy poznym wieczorem. Od razu obskoczylo nas kilku taksiarzy oferujac dosc wygorowane ceny, ktore ze wzgledu na bezpieczenstwo jednak zaakceptowalismy. Taksiarz troche krazyl, ale udalo mu się szybko znalezc mieszkanie naszych gospodarzy. Dwojka Niemcow z hospitalityclub, Johannes i Uli powitala nas milo, mimo naszego spoznienia. Sa tu przez rok na studiach i mieszkaja w luksusowej jak na Lime dzielnicy Miraflores. Sa tu takie przybytki jak Mariott, Hilton, KFC czy Pizza Hut. No i ekskluzywne centra handlowe oraz pelno wysokosciowcow. Mieszkanie Niemcow jest jak na peruwianskie standardy b. ladne, choc niewielkie. Po krotkiej rozmowie i obejrzeniu ich zdjec z Amazonii zasnelismy twardo na podlodzie obiecujac sobie mocno wizyte nad wielka rzeka w przyszlym roku...
Nastepny dzien uplynal na ostatnich zakupach w Peru, nawet zdjec nie bylo sensu robic bo wszedzie ta cholerna mgla (ZWLASZCZA w Miraflores, nie wiedziec czemu). Niemcy pojechali zwiedzac lokalne ruiny Pachacamac, ktore my mielismy juz odhaczone w lutym (tzn. ja, bo Asia byla chora), wiec bylismy sami. Jako się rzeklo, ostatnie zakupy... Przyjemnie w Miraflores, bo bezpiecznie, wiec nie oddalalismy się zbytnio od dzielnicy luksusu. Jak na Lime warunki niespotykane, w miare czysto, chodniki rowne, jakies klomby... Istne szalenstwo. I pelno Jankesow przemieszczajacych się miedzy hotelami. Na chwile wpadlismy na lokalny rynek rekodziela, ale gdy odkrylismy, ze ceny sa tu trzykrotnoscia cen w Cuzco nie kupilismy zbyt wiele. Na wieczor wybralismy się z Niemcami do restauracji na doskonala zupke kreolska (mm.. prawie powtorka z Ekwadoru) a nastepnie przygotowalismy do wyjazdu, bo lot byl nastepnego dnia rano... Johannes zamowil nam dobra, bezpieczna taksowke (ich przyjaciol czesto obrabiano w falszywych taksowkach, wiec mieli niezla schize!) na 4.00 rano!! Wiec snu nie mielismy zbyt wiele... Tak czy inaczej, odespimy pozniej..
O 4.00 polzywych ze zmeczenia zabral nas na lotnisko taksowkarz Carlos, ktory Niemcow wozil juz dziewiec! razy. I to za jedyne 25 zl (w Limie to podobno niska taryfa za przejazd na lotnisko, licznikow tu nie ma, ceny ustalasz przed wyjazdem). Procedura przebiegla bez zaklocen, choc zaspany ledwo nie zgubilem kart pokladowych. Uff.. Jeszcze wymiana kasy na dolary, bezowocna proba wyslania lisci koki do Polski (od Boliwii mialem ten dylemat, tam i w Peru sa legalne, ale gdzie indziej niekoniecznie, aresztuja mnie czy nie...), bo pani na lotniskowej poczcie odmowila przyjecia (wyrzucilem je wiec do smieci, nie chce sprawdzac, jak wygladaja wiezienia za Chaveza). Kupno kilku butelek Pisco (slynne peruwianskie/chilijskie – o to wciaz się spieraja – brandy z winogron) No i lot. Reszta w nastepnym wpisie...!