Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Łosie okrakiem przez Amerykę - V2.0 - The Moose Do America Again - Click Here!!!    Kierunek Salta / Heading for Salta
Zwiń mapę
2007
03
lip

Kierunek Salta / Heading for Salta

 
Argentyna
Argentyna, Salta
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 37793 km
 
Kierunek: Salta - łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Z Carlos Pellegrini jechaliśmy z kilkoma przesiadkami. Na ostatni dworzec przesiadkowy, Resistencia, dojechaliśmy już bez gotówki, bo po drodze nie było nigdzie bankomatów, a biletów na kartę nie sprzedawali. Szczęściem w Resistencii kartę łyknęli. Co prawda miasto jest stolicą prowincji, ale firmy autobusowe mają ją w małym poważaniu, bo autobusy teoretycznie przez nią przejeżdżające wyrzucają pasażerów nie na dworcu, a na „wjeździe” do miasta czyli na rondzie 6km od dworca. Na szczęście wyłuskaliśmy jeszcze drobniaki na taxi, które zjawiło się po 20 minutach czekania.
Nazajutrz rano byliśmy w Salcie, gdzie już czekali na nas Justyna i Tomaš, z którymi umówiliśmy się na wspólne wędrówki. Spać mieliśmy u starego znajomego Horacia, ale zasiedziały się u niego jakieś Francuzki. Horacio wynalazł nam taniutki a przyzwoity Residencial Balcarce. W Salcie planowaliśmy przejazd pociągiem towarowym po trasie słynnego i mocno kosztownego Tren a Las Nubes. Okazało się jednak, że tory są w remoncie, „pociąg w chmury” ruszy na nowo dopiero we wrześniu, a towarowy to panie już ho,ho, jak nie jeździ. Wynajęliśmy więc samochód i ruszyliśmy na 4-dniowy objazd okolic. Samochód miał kupę kilometrów nabitych i widać było, że klienci się z nim nie cackali. Droga w większości żwirowo-ziemna, dużo górskich wiraży i stromizn, ale udało nam się go dowieźć w jednym kawałku. A zobaczyliśmy chyba wszystko co do zobaczenia było. Najpierw z Salty pojechaliśmy na południe do Cafayate, bo oni jeszcze tam nie byli, a nam miło tam wracać. Quebrada de las Conchas czyli gigantyczne wyrzeźbione przez rzekę skały powaliła nas jak poprzednim razem, a to dopiero początek wrażeń. Z Cafayate na północ ciągnie się kanion za kanionem. Myślisz, że wszystko już widziałeś, a tu cię coraz to nowe dziwaczne skały zaskakują. W wiosce Payogastilla zaskakują nas chmary papug – wielka zielona plama sunąca po niebie z wesołym krzykiem. Nagle na górskiej serpentynie jakieś dymy widać. Drzewa się od słońca zajęły. Przez chwilę spanikowałyśmy z Justyną, ale jednak dało się przejechać. Potem jakieś zaspane puebla po drodze a dalej znowu wymiękamy przed majestatem gór. Po serpentynie w Valle Encantado jedziemy stromo w dół, a nie do góry i tylko mijamy nieszczęśników, których zziajane wozy odmówiły dalszej wspinaczki. Następnie jedziemy na oględziny najwyższego wiaduktu świata, na wysokości 4250m. Normalnie jedzie się po nim wspomnianym pociągiem, my za to możemy go z dołu zobaczyć, spod filarów. Wygląda solidnie, ale co i rusz go zamykają na remont. Po drodze zahaczamy o miasteczko San Antonio de Los Cobres – absolutna dziura, brzydka i opustoszała, nawet trudno coś do jedzenia znaleźć. Na noc zajeżdżamy do Purmamarki. Na szczęście wcześniej zatankowaliśmy w San Antonio, bo po drodze nic tylko step, czasem się tylko pojedyncza chatka trafi. Zresztą w samej Purmamarce stacji też brak. Ale za to tętni życiem. Jest kilka knajpek do wyboru, nawet z muzyką na żywo, np. bardzo smaczny Don Heriberto. Mimo przestróg babki z agencji porywamy się na wypad do Iruya, puebla górskiego. Podobno dwa dni wcześniej ktoś samochód rozpieprzył na wertepach – poszło koło i zbiornik paliwa. Zdaje się, że to samo autko po naprawie nam się trafiło. No i wertepy faktycznie niewąskie. Ponad dwie godziny po żwirze i błocie, kilka razy trzeba brnąć przez potoki. Gdyby spadł deszcz, moglibyśmy utknąć. Ale skoro da radę stary ogórkopodobny autobus, to i nam się uda. Droga wiedzie zygzakiem po malowniczym zboczu, a bliżej Iruya wjeżdża się już w kołderkę z chmur. W miasteczku pustawo, tylko dzieciaki w piłkę rżną mimo znacznej wysokości. I wita nas śliczny kociak o dwóch różnych oczach. Przed zmrokiem zjeżdżamy na szosę asfaltową do Purmamarki, już się cieszymy na powtórkę z poprzedniego dnia, a tu niedziela i wszystko pozamykane. Hm, może jeszcze za wcześnie. Trudno, jedziemy do San Salvador de Jujuy. Z trudem znajdujemy nocleg w rozsądnej cenie, dość syfiasty hostel, za to z jedzeniem gorzej. Rozsiadamy się w jedynej otwartej knajpie, która już od progu nie śmierdzi. Nasi towarzysze podróży są wegetarianami, więc zamawiają ser w panierce. Spoza karty, ale kilka razy tłumaczą kelnerowi, jak to ma wyglądać i kelner kiwa głową, że wszystko jasne. Czekamy półtorej godziny, po czym na stół wjeżdżają dwie milanesy (czyli wołowina a la schabowe) z serem. Wyjeżdżamy nazajutrz, klnąc to jujujowe miasto [czyt. chuchujowe].
Do Salty są dwie drogi, mapa nic nie mówi o ich jakości, więc wybieramy krótszą, przez El Carmen. Wpakowujemy się w serpentynkę leśną o szerokości 4 metrów. Łoś przez pół drogi myśli, że to jego prywatny pas, ale wyprowadza go z błędu truck nadjeżdżający z przeciwka
:-), na szczęście widać go z daleka. Oddajemy na czas samochód. Pani dokładnie go ogląda z wierzchu, ale na szczęście nie włącza silnika i nie słyszy że trochę rzęzi. Francuzki już się wyniosły, więc przygarnia nas Horacio. Dwa kolejne dni poświęcam na ogólny przegląd wnętrzności, które nieco szwankują. Robią mi pełną endoskopię pod narkozą, po czym budzę się i nic a nic mnie nie boli. W Polsce niesłychane, bo przecież pacjent musi współpracować. A ból jest przyjacielem człowieka. Wrrr. I kto tu jest trzecim światem? Wokół mnie uwija się pięć osób: trzech lekarzy i dwie pielęgniarki, wszyscy mnie głaskają i rozśmieszają. Kurczę, może mnie z jakimś vipem pomylili? Ale za chwilę widzę jak tak samo się całują i ściskają z innymi pacjentami. A klinika normalna, ma umowę z funduszem zdrowia i lokalny pacjent tak samo jak ja może umówić się na zabieg na następny dzień. Zabawne jest tylko, że wszystko do zabiegu muszę przynieść sama. Cena narkozy to tylko opłata za obecność anestezjologa, nie uwzględnia ani strzykawki, ani kroplówki, ani nawet substancji usypiającej, hihi. Tak czy siak jakość nieporównywalna z polską służbą zdrowia.
Wieczorem idziemy do knajpy z lokalną muzyką, do tzw. peña. Gadać się nie da, bo strasznie głośno, ale muzyka sympatyczna a niejaki Victor upiera się, żeby mnie nauczyć lokalnego tańca. Salta w pełnym słońcu odsłania kolonialne uroki, których nie doceniliśmy w zeszłym roku, nieźle marznąc. Teraz to nasze drugie ulubione miasto po Buenos

Heading for Salta –easier said than done. From Carlos Pellegrini we changed buses several times. We reached the last transit terminal in Resistencia with no cash on us as there were no ATMs on the way, and cards were not accepted by ticket offices. Luckily in Resistencia, the card finally got accepted. The city is a province capital, but most bus companies disrespect it as buses that include it in their itinerary drop the passengers at the city “gate”, a roundabout 6km from the bus station. We use our last change for a taxi that we get after 20 minutes wait.
On the next day we were in Salta, already expected by Justyna and Tomaš, with whom we agreed to travel together. We were to sleep at an old friend’s, Horacio but some French girls overstayed. Horacio found us a cheap but decent Residencial Balcarce. In Salta we planned a ride on a freight train along the rails of the famous and overpriced Tren a Las Nubes. It turned out the rails are in maintenance, the train in the clouds will be running again from September and the freight train? Man, it’s been canceled ages ago. We rented a car and went for a 4-day trip around Salta. The car had a huge mileage and you could tell the clients don’t take it easy on it. The road is mostly dirt and gravel, with plenty of hairpins and steep slopes, but we managed to get it back in one piece. And we probably saw all there was to see. First we went south to Cafayate, as the guys haven’t been there yet, and we were happy to go again. Quebrada de las Conchas or the giant, river-sculpted rocks swept us off our feet as before, and this is just a start. North of Cafayate there are canyons after canyons. You think you’ve seen it all and you get surprised by new freaky formations all the time. In the village of Payogastilla we bump into a cloud of parrots – a huge green patch gliding in the sky with a happy chirp. Suddenly, on a hairpin we see a smoke. Trees caught fire from the heavy sunlight. For a moment, me and Justyna panic, but turns out we can go through. Then we go past drowsy pueblos and then we take our hats off to the grandeur of the mountains. After a hairpin in Valle Encantado we go straight down, rather than upwards and we see lots of poor guys whose tired cars refused to climb any further. Then we go to check out the highest train overpass in the world, at 4250m. Normally, the said train takes you there but we get to see it from the bottom, from below the pillars. It looks sturdy but they often close it for maintenance. On our way back we stop in the town of San Antonio de Los Cobres – a BFE, ugly and desolate, even food is hard to find. At dusk we get to Purmamarca. Luckily we tanked gas in San Antonio, as on the road there’s nothing but steppe, with an odd small house. In Purmamarca itself, there’s no gas station either, but the town teems with nightlife. There’s a couple of restaurants to choose from, some with live music like the delicious Don Heriberto. Even though warned against it by the car rental lady, we daringly set out to see Iruya, a pueblo high in the mountains. She says two days before their car went kaput on the bumpy road – with a car and fuel tank damaged. I guess it’s the same car, right? And bumps there are. Over two hours on gravel and mud road, a couple of times you cross streams. If it rained, we would get stuck. Still, if an old junky bus can manage uphill, so can we. The road zigzags along a scenic slope, and closer to Iruya we enter a cloud eiderdown. The village is pretty empty, just some kids happily play football despite the heights. We meet a cute cat with differently colored eyes. Before dusk we reach the asphalt road to Purmamarca. We can’t wait to revive yesterday’s thrills, however, it’s Sunday and everything’s closed. Maybe it’s too early. We go to San Salvador de Jujuy then. We hardly find accommodation for a decent price, quite a lousy hostel but food is even more difficult. We sit down in the only open restaurant that doesn’t stink. Our companions are vegetarians so they order breaded cheese. It’s not on the menu but they explain what they mean several times to the waiter and he nods in understanding. After an hour and a half they are served two milanesas (or breaded beef) WITH cheese. We leave next morning, cursing this bloody city.
There are to roads to Salta. The map says nothing of their quality so we choose the shorter one, through El Carmen. We get on a forest hairpin, 4m wide. Half of the way, the Moose thinks it’s his private lane but he is informed otherwise by the truck coming from the opposite direction :-), luckily we can see it from a distance. We return the car on time. The lady gives it a close inspection but luckily doesn’t turn the engine on and fails to hear how it wheezes. The French girls are out so Horacio takes us under his wing. I spend the next two days having my guts inspected thoroughly as they work poorly. I have a full endoscopy conducted while sleeping and then I wake up and feel no pain. Unheard of in Poland – the patient must cooperate and pain is your friend. Yuck. Who is third world then? I get five people bustling around me: three doctors and two nurses, everybody stroking my hand and making me laugh. Maybe the confused me with a VIP? But then I see them kiss their hellos with other patients. And it’s a regular clinic, contracted by the health fund to cater to patients under general insurance so a local patient can likewise make such an appointment overnight. The funny thing is I need to bring everything for the procedure. The price of anesthesia is just the anesthesiologist’s fee and does not include the syringe, nor the drip feed, nor even the substance that will put me to sleep. Anyway the quality is impressive.
At night we go to a restaurant with live local music, so called peña. Too noisy to talk but the music is nice and a Victor insists on teaching me how to do the local dance. Salta in full sunshine reveals its colonial charms that we failed to notice last year, shivering on a chilly day. Now it’s our favorite city second only to Buenos Aires.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (18)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4