Przed wycieczką do Paragwaju została nam do zobaczenia ostatnia misja jezuicka, w San José. Od pozostałych różni się znacznie, bo ma fasadę kamienną, ale jak się okazało, kamień jest tylko z zewnątrz, a w środku wygląda zupełnie tak, jak inne misje z regionu. Dojechać tam najwygodniej pociągiem. Zwłaszcza teraz, kiedy po bilet nie trzeba wstawać o świcie i to bez gwarancji, że coś wolnego zostanie. Koleje w Boliwii - do niedawna koszmar logistyczny, wreszcie działają po ludzku. A to za sprawą Evo, który je znacjonalizował. Niezależnie od tego, co myśli się o jego polityce, od nas jako turystów należą się tylko pochwały. Więcej na ten temat możecie się dowiedzieć z ciekawej notki na
Terrialatina z 26 lipca. Pociągów jest kilka do wyboru, każdego dnia jest przynajmniej jeden, więc bilety na najlepszą klasę z klimą i rozkładanymi fotelami były dostępne jeszcze godzinę przed odjazdem, a powrotny to nawet kupiliśmy już w pociągu. Poza kościołem w miasteczku nie ma nic. Zapylone puste ulice, nawet nie dotarły tu cholity z sokami. Wszystko zamknięte, nie ma absolutnie nic do roboty. Kilkanaście kilometrów stąd są ciekawe skałki (Chochís) ale taksówkarz (jeden z dwóch?) nie chce nas zawieźć. Dawno tak zadupiastego miejsca nie widzieliśmy. Pod kościołem starszy pan nas zagaduje, skąd jesteśmy i zaraz na polski przechodzi.
-A skąd w Polsce?
-Z Łodzi i Gdańska.
- Co?
- Łódź i Gdańsk.
- Co? Czemu nie mówisz po polsku?
Okazało się, że pan Józef jest Niemcem. Polskiego nauczył się od swojej dziewczyny. Mówił, że taki ma system nauki języków i że w ten sposób nauczył się już pięciu. A polski znał nieźle, nawet wrzucał gdzieniegdzie zwroty typu „do dupy”. Tylko był nieco przygłuchy, więc długo nie pogadaliśmy. Wieczorem przeszliśmy się do pani Romanazzi na pizzę, która według przewodnika powstaje dwie godziny, ale ponoć warto. Tak naprawdę czekaliśmy godzinę, a pizza była niezrównana. Starsza pani skarżyła się, że nijak nie może pracowników znaleźć. Zatrudnia się jakaś pomocnica i po kilku dniach przestaje przychodzić. Strasznie miała czarną wizję Boliwii, że ludzie leniwi a w kraju taki ferment, że tylko czekać wojny domowej. No cóż, Boliwia z perspektywy takiej dziury nie maluje się zachęcająco, ani marazm widziany dookoła, ani przesadzone sensacje w wiadomościach. Pecha miała wolontariuszka ze Stanów, którą właśnie tu wysłali. Miała pracować przy projekcie dotyczącym „poprawy higieny komunalnej”, ale od miesiąca tam siedzi i nikt jej jeszcze nie powiedział co właściwie ma robić. No więc z nudów pomaga robić pizzę.
Do miasteczka przyjeżdża dużo menonitów, głównie żeby wsiąść w wieczorny pociąg. Zdjęć z daleka nie dało się po ciemku zrobić, ale napatrzyliśmy się na wszystkie czasy, bo menonici zjeżdżają się ze swoich gospodarstw przed zamknięciem kasy (bodajże o 18.00) a potem obsiadają peron i czekają cierpliwie jak na Boliwijczyka przystało. Szkoda, żeśmy nikogo nie zagadali, ale wyglądali na nieskorych do rozmowy z nieznajomymi. Panowie w nieśmiertelnych ogrodniczkach przypominają monterów, zwłaszcza jeżeli zamiast słomianego kapelusza noszą czapkę z daszkiem. Kobiety za to, niezależnie od wieku, wyglądają jak babcie. I to nie tylko przez pokraczne czarne sukienki i chusty na głowie, ale przez to spojrzenie pełne rezygnacji. Dla osoby znającej niemiecki rozmowa z nimi byłaby gratką. Ja jako lajkonik mogę tylko stwierdzić, że takiego dialektu dotąd nie słyszałam, brzmi bardzo miękko i przyjemnie. No i to tyle na temat San José. Z powrotem w Santa Cruz zajęliśmy się dokumentowaniem niechęci Cruceños wobec prezydenta, czego próbki możecie zobaczyć poniżej (wkrotce).