Z Posad ruszamy, z przesiadką, do Boliwii. Kierujemy się do Tarijy, więc przekraczamy granicę w Bermejo – promem w postaci kilkuosobowej łódeczki. Wbrew nieaktualnym danym z przewodnika, droga do Tarijy jest całkowicie wyasfaltowana, zresztą super cacy, z fajowymi tunelami i zajmuje niecałe 3 godziny samochodem. Słuchając tubylców, można pomyśleć, że z Argentyny wcale nie opuściliśmy, tak tu szeleszczą. Ale w końcu region ten do ogłoszenia przez Boliwię niepodległości był częścią ziem argentyńskich, najpierw w ramach kolonii (Wicekrólestwo La Platy) i potem po jej wyzwoleniu pod nazwą Zjednoczonych Prowincji Río de la Plata. Miasteczko jest sympatyczne, chociaż nie jest to atrakcja z typu nie do przeoczenia. Ma trochę dziewiętnastowiecznej zabudowy, w tym mocno odpieprzoną rezydencję lokalnego przemysłowca, która niestety jest w remoncie, podobnie jak drugi główny zabytek, kościół Św. Franciszka. Główny plac pod względem roślinności, a nie budowli, jest najładniejszy w całej Boliwii. Ale może akurat teraz wiosną, kiedy tak upojnie kwitną róże, stokrotki i inne pachnące zielska. No i ciekawy jest plac z samolotem w tle. Lotnisko jest rzut beretem, więc jak boeing do lądowania schodzi, to ma się go na wyciągnięcie ręki.
Tarija to przede wszystkim stolica boliwijskiego wina i singani – boliwijskiego koniaku. Odwiedziliśmy sobie destylarnię tego lokalnego trunku. Sprzęt prosto z Francji, wszystko czyściutkie i chodzi jak w zegareczku do czasu, gdy pokazują nam proces filtrowania miazgi winnej (ups, tak to się zwie?). Dwóch gości brodzi po kolana w baseniku z moszczem i bełta go kijem. Ble, coś jak udeptywanie kapusty kiszonej na głębokiej polskiej wsi. Ale może alkohol zabija zarazki :-) Może chociaż w winnicach proces ten higieniczniej rozwiązali. Tak czy siak wino boliwijskie jest całkiem na poziomie. Campos de Solana może się równać z argentyńskim Bianchi i pracowicie wyrabia sobie markę za granicą. Było już nagradzane na międzynarodowych konkursach, ale nadal eksport stanowi tylko ułamek produkcji.
Gonią nas wybory, więc bez żadnych już przystanków z Tarija kierujemy się do Sucre. Autobusem, zresztą byle jakim, przejazd trwa ok. 20 godzin, w związku z czym szalejemy i kupujemy bilety lotnicze. Zamiast lecieć bezpośrednio, przemieszczamy się skokiem konika szachowego. Z Tarija do Santa Cruz z przystankiem w Cochabamba, a potem zmiana samolotu w Santa Cruz. Odsyłam do mapy, trasa wygląda zabawnie, jak z Gdańska do Krakowa przez Kijów i Berlin. Ale wszystko jest skoordynowane i dolatujemy na miejsce razem z bagażem. Nawet nam w obydwu samolotach coś do przekąszenia dają.