Podróż do Djenné nie była specjalnie przyjemna. Miasto leży 30 km od głównej trasy przelotowej kraju i to niestety czyni je – w warunkach malijskich – trudnodostępnym. Sposoby dojazdu są dwa: można wsiąść do dowolnego autobusu na trasie Mopti – Ségou, wysiąść na tzw. Skrzyżowaniu Djenné i czekać na okazję, żeby przejechać ostatnie 30 km. Okazja może długo nie nadejść, bo ruch na trasie nie jest zbyt duży (poza poniedziałkami, o których później). Alternatywą jest bezpośredni transport z Mopti, który odjeżdża przed południem i na który my się załapaliśmy.
Transport ten ma postać furgonetki, w której kabinie obok kierowcy siedzi do 3 osób (szczęśliwcy), a z tyłu reszta stłoczona jest na drewnianych ławkach ułożonych w równy prostokąt. Liczba pasażerów zmieniała się to w jedną to w drugą stronę, ale średnio, wliczając męczenników wciśniętych między nasze nogi a podłogę, wynosiła 25 plus 2 dzieciaków. I tak przez 3 godziny. Ech...
Samo Djenné wynagrodziło niedogodności transportu. Na skalę Mali jest miastem zupełnie wyjątkowym. Niegdyś regionalne centrum islamskiej oświaty i kultury, Djenné zachowało wiele śladów swej chwalebnej przeszłości – jest tu m.in. czterdzieści szkół koranicznych (więcej niż gdziekolwiek indziej w Mali) oraz sporo wspaniałych budynków i rezydencji kupieckich (wspaniałych jak na błotną architekturę), gdzie budownictwo Sahelu miesza się z wpływami maroańskimi. I ostatni drobiazg: największy na świecie błotny meczet. To właśnie meczet jest magnesem przyciągającym turystów. Meczet powstał w latach 30-tych XX wieku jako replika średniowiecznej świątyni, która w XIX wieku została zrujnowana przez ultraortodoksyjnego władcę miasta. Meczet jest tak duży, że w tym skądinąd sporym mieście nie zbudowano żadnego innego przybytku religijnego. Zbudowany jest na planie kwadratu, którego boki mają długość 75 m, a minarety przyozdobione są strusimi jajami, które w Mali są niezwykle cennymi artefaktami.
Co roku, w sezonie deszczowym, ok. 4000 ochotników w zaledwie dwa dni odbudowuje zewnętrzny szkielet świątyni nadwątlony przez opady. Niestety, nie załapaliśmy się na to wspaniałe widowisko. Co ciekawe jednak, mimo, że deszcze skończyły się kilka miesięcy temu, przy jednym z minaretów trwały nadal prace (jakiś niefortunny zbieg okoliczności spowodował problemy z jego szybką odbudową). Pozwoliło nam to na zwiedzenie meczetu. Otóż przybytek ten zwykle zamknięty jest dla zwiedzających, ale w czasie odbudowy turyści za słoną opłatą – która jakoby ma wspierać prace konstrukcyjne – wpuszczani są do środka. Wystrój wnętrza imponuje rozmachem i bogactwem ornamentów. Może na zdjęciach nie do końca to widać, ale jeśli będziecie mieli okazję, polecamy!
Reszte dnia spędziliśmy snując się leniwie po rozgrzanych uliczkach, podziwiając architekturę i wdychając woń ścieków. No i oczywiście opędzając się od przewodników i sprzedawców pamiątek, których na m2 jest więcej, niż w jakimkolwiek innym malijskim mieście.
Kolejny dzień był dniem targowym. W mieście rozpoczął się okrzyczany we wszystkich przewodnikach, słynny poniedziałkowy targ. Nie mogliśmy sobie tego darować. Plac przed meczetem od 9.00 rano zaczął się stopniowo zapełniać sprzedawcami ze wszystkich możliwych zakątków regionu (i grup etnicznych), sprzedających cokolwiek malijska dusza zapragnie, od spaghetti, poprzez artefakty na odczynianie uroków, aż do motocykli. Doskonała okazja do zdjęć. Do kupowania, może mniej. Tłok, chaos, wariactwo barw, zapachów i dźwięków. Afryka w całej okazałości. Nie warto przegapić. Chociaż warto przyznać, że wiele dużych targowisk w malijskich miastach wygląda podobnie. Nie każde jednak ma w tle Wielki Meczet.
Warto dodać, że dopiero przedostatniego dnia naszego pobytu w Mali na dobre zaczął się harmattan. Ten suchy wiatr wiejący od Sahary jest przekleństwem sezonu suchego i zmorą każdego fotografa. Przynosi on z pustyni tumany piachu, które, wirując w powietrzu, tworzą wredną mgiełkę ograniczającą widoczność do kilkudziesięciu metrów i psującą każde zdjęcie, niezależnie od pory dnia. Zwykle przychodzi pod koniec grudnia/na początku stycznia, ale na szczęście przez większość naszego pobytu harmattan się spóźniał. Niestety na ostatnich zdjęciach z Djenné wyraźnie widać wredną, piaskową mgiełkę. No cóż, i tak nie możemy narzekać. Prawie wszystkie inne dni były piękne.
Około południa zadowoleni zasiedliśmy w autobusie, który miał nas zawieźć bezpośrednio do Ségou, w pobliżu Bamako, bez konieczności przesiadek na Skrzyżowaniu. Błąd. Przestroga: nie wsiadajcie w Mali do autobusów firm-krzaków. Komfort będzie podobny (cena też), ale prawdopodobieństwo awarii oraz niewyjaśnionych postojów – dużo wyższe. My zatrzymywaliśmy się kilka razy – a to awaria, a to modlitwa, a to awaria z modlitwą, a to przegląd kontrolny przed awarią i po awarii itp. itd. Czas przejazdu – 300 km w 9,5 h - (po prostej, asfaltowej, dość równej i niemal pustej drodze!) był w skali naszej podróży rekordowy. Kiedy klnąc na czym świat stoi i opłakując mą straconą kolację wysiadałem o 1. w nocy z autobusu, ze współczuciem myślałem o reszcie pasażerów, którzy mieli przed sobą jeszcze długie, upojne godziny na odcinku do Bamako (kolejne 200 km)...
Jakby tego nie było dość, do centrum było daleko, a w zasięgu wzroku nie było żadnej taksówki (nadal jesteśmy w Mali? Szok!), a pierwszy taksówkarz, który raczył się po 20 minutach zjawić uraczył nas tak złodziejską stawką, że aż zapieliśmy z oburzenia. Na szczęście twarde negocjacje i fakt, że podzieliliśmy się opłatą z dwójką innych turystów, pozwolił ograniczyć rozmiar strat finansowych.
Kolejne przedpołudnie minęło nam leniwie na wczesnym lunchu i poszukiwaniu autobusu do Bamako. To nasz ostatni dzień w Mali. Transport renomowanym autobusem Binke przebiegł bez zakłóceń i już po 4 godzinach paśliśmy oczy widokiem stolicy, która po tygodniach spędzonych na malijskiej prowincji, wydawała się dziwnie metropolitalna. Jeszcze ostatni drink i przekąska w libańskiej knajpce (Le Relax, polecamy!) i taksówka na lotnisko w środku nocy (tym razem lot od 3.30 w nocy do południa następnego dnia...). Jeśli podróż przebiegnie bez zakłóceń, to w Brukseli opublikujemy ostatni wpis podsumowujący pobyt i zawierający kilka ciekawostek z życia Mali.