Następnego dnia wybraliśmy się do Barranquilli, ojczyzny kolumbijskiego karnawału. Karnawał jest w rzeczy samej jedynym powodem do odwiedzenia tego wielkiego, gorącego i brzydkiego jak kupa susła miasta leżącego na karaibskim wybrzeżu Kolumbii (nasz wyszukany w przewodniku hotel był w samym środku dość ubogiej dzielnicy, tuż obok miejskiego bazaru – kto jeździł po Ameryce, wie, gdzie są bazary w tutejszych miastach – co dodatkowo potęgowało nasze obrzydzenie). Imprezy prekarnawałowe zaczynają się tam już na końcu grudnia, trwają przez cały styczeń (a czasem luty, zależnie od roku) i osiągają swą wspaniałą kulminację, jak wszędzie, 40 dni przed środą popielcową. Karnawał ten ustępuje swym rozmachem ponoć tylko Rio de Janeiro, a dodatkowo w 2003 roku UNESCO uznało go za Arcydzieło Ustnego i Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości (Masterpiece of the Oral and Intangible Heritage of Humanity). Ponieważ jednak na karnawał właściwy jedziemy do Trynidadu i Tobago, postanowiliśmy wpaść na jedną z imprez przedkarnawałowych zwaną Fiesta de las Comparsas, czyli eliminacje ponad 98 kandydujących do karnawału zespołów pieśni i tańca :) Fiesta odbywała się na sporym stadionie, a wstęp w odróżnieniu od karnawału per se był za darmo. Początek zaplanowany był na godzinę 16. O 15.20 zastaliśmy pod stadionem już ok. 150 osób w kolejce. O 18.00, kiedy nadal staliśmy jak kołki pod płotem było ich już za nami co najmniej 5 razy tyle. W końcu o 18.30 (hora latina!) łaskawie otwarły się podwoje przybytku zabawy i tłum wtargnął do środka. Na wstępie każdy dostał po dwa foliowe baloniki ze słomkami do dmuchania. Baloniki nosiły reklamę sponsora, a po nadmuchaniu same się plombowały. Służyły do walenia o siebie oraz o ławki w celu dopingowania tańczących i celu powiększenia skali radosnego chaosu, który zapanował na Estadio Romelio Martínez 19 stycznia 2008 roku. Z zapowiedzianych 98 grup przetrzymaliśmy tylko pierwszych dwadzieścia kilka (senność). Poziom był nierówny, ale najwięksi wymiatacze naprawdę nas zachwycili (jeden gość wywijał sensowne hołubce trzymając pod każdą pachą po jedną panienkę). Niestety, siedzieliśmy za daleko, żeby zrobić w tych ciemnościach sensowne zdjęcia. Gdy ok. 22.00 z trudem przeciskaliśmy się do wyjścia przez tłumy siedzących na schodach gapiów widzieliśmy zawiedzione twarze tysięcy tych, którzy do środka się nie dostali (hora latina, koledzy!) Powodzenia następnym razem i trzymamy kciuki za karnawał. Viva Barranquilla!