Aha, Łosie znowu na miejscu nie mogły usiedzieć. Witamy po dwuletniej przerwie, tym razem z Azji. Po raz pierwszy jedziemy w strony, gdzie nie znamy lokalnego języka, więc czeka nas wiele nierozwiązanych zagadek. Nie dowiemy się co uliczna kucharka do kotła wrzuciła ani tym bardziej „jak się wam tu żyje, kumie“ – będziemy wszystko trochę jak zza szyby oglądać bez komentarza, ale to też są uroki podróży. No to siup!
Pierwsza miła wiadomość czekała nas jeszcze przed wyjazdem. Wiza do Tajlandii do 31 marca 2011 jest bezplatna. Z biletem lotniczym pomogła koleżanka z biura podróży, która wyszukała nam lot linii Gulf Air z przesiadką w Bahrajnie (Paryż-Bangkok niecałe 400 euro od łebka). Dobra obsługa, przyjemnie karmią, tyle tylko, że przez opóźnienie przerwa w locie z siedmiu godzin przedłużyła się do 12. Trochę masakra, ale za to na lotnisku w Manama można się niezłej egzotyki nałykać. Jest to ważny węzeł przesiadkowy dla krajów arabskich i przewijają się przez niego masy podróżnych z całego świata muzułmańskiego, w tym wielu pielgrzymów. Różnorodność strojów czy nawet rysów twarzy niewiarygodna. Ale to temat na następną podróż :)
O pierwsze dobre wrażenie po przylocie do Bangkoku dba wielkie, nowoczesne i błyszczące lotnisko. Potem wrażenie natychmiast siada w kontakcie z taksówkarzami. Idąc za radą przewodnika, specjalnie idziemy na przyloty, skąd ma być taniej. Taksówkarz ochoczo pozwala nam stargować cenę do takiej, której się spodziewamy (300 bahtów=30 zł)), po czym okazuje się, że w zasadzie jest tylko naganiaczem i sprzedaje nas taksiarzowi właściwemu, który angielskiego ani w ząb, a w dodatku z innym turystą do podziału (ale cena płatna już od każdego z osobna). Oczywiście drugi turysta jedzie zupełnie gdzie indziej, ale dopiero w połowie drogi kierowca zaczyna marudzić, że nie zna jego hotelu i zawiezie go do lepszego. Nas nie może tak wkręcić, bo mamy nazwę ulicy po tajsku zapisaną, więc na aż taką chamówę nie pójdzie (polecamy). Na szczęście niemiecki turysta nie w ciemię bity i dzwoni do kolegi, który taksówkarzowi wszystko wyjaśnia. Ten na to, że to straaaaasznie daleko i że go naganiacz oszukał „Mafia, mafia“ – to jedyne znane mu słowo w języku obcym, które wplata w lawinę gniewnych słów po tajsku. Pokrzykuje i wymachuje łapami, że mamy mu dopłacić. Strasznie przy tym głośny i chamski. Mieliśmy już takie doświadczenia z Egiptu ale na takie zachowanie w Tajlandii nie byliśmy przygotowani. Przecież podobno tu nie wypada się unosić. W pierwszej chwili się w nas zagotowuje, ale szybko chłoniemy i na każde ujadanie odpowiadamy powoli i spokojnie żelazną argumentacją. I faktycznie się po drodze uspokaja. Tylko Niemca próbuje przesadzić do innej taksówki, że niby zapłaci 2/3 a resztę lokalnej taksówce. Podpuszczamy Niemca, żeby poszedł do drugiej taksówki nie płacąc mu ani grosza. Korzystając z zamieszania, Łoś szybko rozmienia kasę u ulicznej handlarki, żeby mieć odliczone, a w tym czasie taksówkarz uznaje, że jednak bardziej opłaca mu się Niemca dowieźć do końca. Potem chce nas jeszcze wysadzić na początku ulicy, żebyśmy sobie sami poszukali hotelu. Akurat! Na koniec już grzecznie łyka odliczoną kasę plus zwyczajowy napiwek w wysokości 1 zł (10 bahtów) . Sorry, że tak detalicznie to opisuję, ale myślę, że to bardzo typowa ściema, o której warto wiedzieć, żeby się psychicznie przygotować. My natomiast stawiamy stopy na ulicy Rambuttri i zaraz wchłania nas atmosfera relaksu i maksymalnego dogadzania turyście. Rzut beretem od Khao San Road, nie bez powodu zwanej turystycznym gettem, a klimat nie do porównania. Na tamtej ścisk i zgiełk, muzyka ze stu różnych głośników – już widzę jak się śpi w tamtejszych hotelach. U nas niby też masa przekupek i ulicznego jedzenia ale jakieś pięć tonów ciszej i jednak najwięcej masażystów (10 zł za półgodzinny masaż stóp!).