Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Azja dla początkujących    stolyca da sie lubic?
Zwiń mapę
2010
30
lis

stolyca da sie lubic?

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 176 km
 
Kolejne dni poświęciliśmy na zgłębianie stolicy. W dniu pierwszym byliśmy twardzi i nagabywania tuk-tukarzy zbywaliśmy. A nagabywali non-stop. Pierwszy już na wyjściu z naszej ulicy. Sztuczka jest taka, że na wylocie ktoś wiesza mapę na wabia. Z chwilą gdy farang zaczyna się w nią wczytywać, żeby ustalić trasę pieszej wycieczki – zza węgła wychodzi sympatyczny przechodzień i przyzwoitym angielskim udziela cennych porad. Z porad wynika na przykład, że muzeum, klasztor lub inna atrakcja jest dzisiaj zamknięta, ale za to jest kilka równie interesujących, tyle że dalej położonych. W tym momencie doradza tuk-tuka, który przypadkiem tamtędy przejeżdża. Widzieliśmy kilka razy tego samego gościa w akcji, a nawet jak wieczorem, schodząc z posterunku, mapę spokojnie zdejmował i zwijał w rulonik. Kiedy pod nas ten „przygodny“ tuk-tuk podjechał, był szczerze zdziwiony, że jednak się nie skusiliśmy, bo „lubimy chodzić“. Idąc piechotą do Wat Arun zrozumieliśmy, że jego zdziwienie było szczere. Byliśmy już po sporym spacerze, m. in. do świątyni ze złotym stojącym Buddą (tuk-tukarz miał czelność zaproponować nam przejażdżkę tam dosłownie 50 m od bramy wejściowej :), takie z nich cwaniaki.) ale pomyśleliśmy, że tak upalny dzień warto zakończyć miłym zachodem słońca z charakterystycznym zarysem najwyższej świątyni w kraju. Wyruszyliśmy koło godziny czwartej, mając przed sobą kilkanaście cm mapy. Mapa oczywiście bez skali, więc nic nam to nie mówiło. Jednak miasto udowodniło, że nie jest przewidziane dla piechurów, a osoby na wózkach mają po prostu przesrane. Chodnik niby jest, ale, jak w Kolumbii, co chwila kończy się krawężnikiem wysokim do pół łydki. Równie często na środku wyrasta jakiś wielki słup, budka telefoniczna czy inna zawalidroga, którą trzeba obejść jezdnią. Jak droga jest przerzucona nad rzeką, to wznosi się łagodnym łuczkiem po estakadzie, natomiast chodnik dobija do brzegu, a stamtąd stromymi schodami w górę i dopiero łączy się z jezdnią i po drugiej stronie to samo. No i ogólnie tych kilkanaście centymetrów rozrasta się w spore kilometry. Przed szóstą byliśmy na oko w połowie drogi i, zrezygnowani, wsiedliśmy w taksówkę. To też żaden fortel, bo ta utknęła w korku i długi czas jechała w tempie pieszego. Tyle tylko, że schłodzić się można. Jedyne rozwiązanie, to darować sobie atrakcje które leżą tak daleko na mapie :p Następnego dnia już tak nie kozakowaliśmy i chociaż pałac królewski wydawał się całkiem bliski, wietrzyliśmy podstęp. Rykszarz o dziwo nie chciał nas zabrać, twierdząc, że za blisko, łatwiej piechotą dojść. Tu już nas mocno zdziwił. No nic, chcemy zdążyć przed południową przerwą, więc wsiadamy w taksówkę, faktycznie – byłoby jakieś 20 minut spacerkiem. Taksówkarz zostawia nas pod głównym wejściem, a tam jakiś facet w mundurze nam macha, że tickets to tam w następnym. No to podchodzimy do następnego, a tam kolejny gościu, też oficjalnie ubrany, z identyfikatorem jakimś, przedstawia się jako pracownik pałacu i mówi, że pałac do południa zamknięty, bo dziś wizytuje go rodzina królewska. A dla zabicia czasu proponuje oficjalnego tuk-tukarza, ze specjalną pałacową plakietką i w specjalnym uniformie. Przejażdżka do trzech pobliskich atrakcji i biura TAT, w którym mamy dostać rabat na bilety autobusowe kosztuje grosze, bo 4 zł. Brzmi za dobrze, by było prawdziwe, ale niech będzie. Pewnie to podstęp, ale aż nas korci, żeby się dowiedzieć, na czym polega. Świta mi, że zestaw jest ten sam, który wszyscy tuk-tukarze dotąd proponowali. Najpierw śliczna marmurowa świątynia, potem wzgórze z panoramą, ups, zamknięte, bo dziś święto i się mnisi modlą (pewnie też blef, który trzeba było sprawdzić). Potem zajeżdżamy pod TAT, czyli Tajlandzką Organizację Turystyczną, a tam zamiast rabatu na autobus próbują nam jakieś noclegi bukować, bo niby na miejscu duuuużo drożej. To my dziękujemy. Kierowca się peszy, że tak szybko wyszliśmy – to ja jeszcze do innego oddziału was zawiozę. Ale o co chodzi? Przecież widzisz, że oni nam nie mają nic do zaoferowania. Zróbcie to dla mnie, mówi, to dostanę kupon na darmową benzynę. No dobra, niech będzie a potem do świątyni. Potem jeszcze odwiedzamy sklep z pamiątkami i dwóch ...krawców galanteryjnych. Z pierwszego wychodzimy ze śmiechem, ledwie weszliśmy. Mijamy po drodze innych turystów, z równie oszołomionymi minami jak nasze. Tuk-tukarz się skarży, że za tak krótką wizytę nic mu nie dadzą. No to w drugim z grzeczności zadajemy ze dwa pytania, a na do widzenia krawiec nam jeszcze coś wygaduje, że mu głowę zawracamy. Tego już za wiele, jedź gościu do obiecanej atrakcji. W końcu zajeżdżamy do trzeciej świątyni – stojącego Buddy. Już byliśmy, ale jest lepsze światło, więc wchodzimy. A po powrocie ... na próżno szukamy naszego kierowcy. Po pięciu minutach go olewamy i wracamy do hotelu. Dla nas to tylko strata czasu, ale co ten gostek zyskał, to nie mam pojęcia. Czemu ktoś mu niby płaci prowizję za przywiezienie klientów, którzy w większości nic nie kupią? No bo kto przyjeżdża do Tajlandii, żeby szyć garnitur na miarę? Co prawda przekręt z TAT-em czasem się udaje. Na forum Lonely Planet czytałam potem, dławiąc się ze śmiechu, ciągnący się od kilku lat wątek o tym jak w TAT australijscy czy amerykańscy turyści „pod presją pracowników agencji“ bukowali noclegi, mocno za nie przepłacając. Nie wiem o jakiej presji może być mowa ze strony ludzi, którzy po angielsku dwa zdania na krzyż umieją sklecić. Myślę, że polskich czytelników nie trzeba przed tym błędem przestrzegać, bo się nie dadzą orżnąć, ale warto oszczędzić im straty czasu – pakiet 3 atrakcji plus TAT to zdecydowanie ściema. Już pod koniec wycieczki zażartowaliśmy sobie, że z tym zamkniętym pałacem to też bujda. No i oczywiście – pałac był otwarty normalnie. Podczas późniejszego zwiedzania przewodnik się śmiał, że to stary numer. Nie podoba mi się to, bo najwyraźniej tolerują takie przekręty zamiast ostrzegać, albo pilnować, żeby nikt turystów spod wejścia nie odsyłał. Powtarzam, że obaj faceci spod bramy mieli uniformy i badge. Oczywiście, że lipne, ale to pracownicy pałacu się powinni zainteresować, że jacyś figuranci się pod bramą kręcą i ich przegonić. Ogólnie sytuacja nieszkodliwa, tylko czasochłonna, za to późniejsza wizyta to aż nadto rekompensuje. Pod pojęciem „pałac “ tak naprawdę kryje się nie sam pałac królewski (taki śmiszny, europejski, z tajskimi motywami) ale przede wszystkim kompleks świątynny z XVIII wieku. Figurka szmaragdowego Buddy to taki Manneken Pis - rozreklamowany na maksa a tak mały, że można przeoczyć. Ale reszta ładniusia. Dekoracja mocno barokowa i ociekająca złotem, a kolorystyka w pełni wyczerpuje barwy tęczy – ale kiczem tego nazwać nie można. Jest między innymi stupa (czyli wieża) pokryta potłuczoną porcelaną zarekwirowaną od chińskich poddanych (w tym samym stylu jest też Wat Arun). W całym mieście roi się od portretów króla – takich w rozmiarze dużego billboardu, otoczonych złota ramką, a czasem ustawionych na złotych chmurkach. Kult jednostki niesamowity. Na niektórych dużych placach stoi taki po czterech stronach. Najczęstsze atrybuty króla to aparat fotograficzny i saksofon albo żona. Król na portretach pozdrawia tłum, a czasem rozmawia zatroskany z wieśniakami. Nie wiem na ile jest to oddolna miłość poddanych. Grunt, że za obrazę majestatu grozi 7 lat więzienia (Kaczystan się nie umywa :D) więc na wszelki wypadek nie kwestionować potrzeby tych wszystkich pomników, bo a nuż byłoby to już obraźliwe. Na portretach król wygląda dość młodo – bardzo nas zdziwiło, że na tronie siedzi już ponad 60 lat, od osiągnięcia pełnoletności. Myślałam, że to syndrom Wojtyły – że publiczny wizerunek zatrzymał się na etapie krzepkiego 50-latka i tak go chcą wszyscy widzieć mimo upływu czasu. Ale nie, skubaniec, z osiemdziesiątką na karku, wciąż tak wygląda, widziałam w wiadomościach TV. A wracając do TAT – wszystkie te rzekome oddziały, do których zwożą tuk-tukarze to tylko prywatne biura podróży na licencji TAT (haha, czasem nawet wygasłej). Prawdziwa TAT ma biuro tylko jedno, którego ze świecą szukać. Kawał drogi poza centrum, a taksówkarze w ogóle go nie znają. Adres to 1600 New Petchaburi Road (ale kierowcom numeracja nic nie mówi), więc niech zadzwonią na infolinię 1672, a tam im już wytłumaczą. Tutaj rozmowy komórkowe są szokująco tanie (my w prepaidzie TH GSM płacimy 10 gr za minutę, abonamentowcy pewnie mniej), więc już nieraz nam się zdarzyło że taksówkarz dzwonił pytać o drogę albo dzwonił do kogoś znającego angielski, żeby się dowiedział, gdzie chcemy jechać. A warto się tam udać po mapy i dokładne broszurki regionów wraz z cenami wszystkich hoteli, co potem bardzo oszczędza zachodu. Powszechna nieznajomość angielskiego jest szczególnie dotkliwa u taksiarzy, bo nawet hasła „bus station” im nic nie mówią. A adresów pisanych łaciną też mogą nie rozumieć. Dlatego warto adresy pokazywać im napisane tajską czcionką albo samemu nauczyć się tajskie nazwy wymawiać. Z chwilą, gdy wychodzi się poza ściśle turystyczne miejsca, pod względem komunikacji jest się zdanym na gestykulację i dobrą wolę rozmówcy. Równie dobrze moglibyśmy być w Chinach.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4