Do wszystkich atrakcji Tajlandii można pojechać busem dla turystów, a bilet wygodnie kupić w pobliżu hotelu. Przyznam, że ta ostatnia okoliczność nęci, ale nie uśmiecha się nam zwiedzanie wszystkiego z bandą farangów. Z możliwości tej korzysta jakieś 95% przyjezdnych, więc łatwo się od turystycznej stonki odizolować, jeżdżąc autobusami państwowymi ruszającymi z dworców. Niedogodność jest taka, że nigdy nie wiadomo ile potrwa dojazd na jeden z dwóch głównych dworców, zwłaszcza na dalszy, północny. Trudno mówić o godzinach szczytu, bo korek się nigdy nie rozładowuje. Jeżeli nagle się rozluźnia, jest to raczej kwestia przypadku niż pory dnia. Nikogo nie dziwi, że w pewnych miejscach (zwłaszcza w okolicach ZOO) stoi się przez kilka czerwonych świateł z rzędu (a każde trwa po kilka minut, które odlicza specjalny wyświetlacz). Jest masa dróg szybkiego ruchu, estakady plączą się prawie jak w Pekinie, a sterczy też mnóstwo filarów czekających na połączenie w kolejną. Jednak miasto liczące 12 mln mieszkańców nie może być przejezdne i kropka. Zwykle jak wracaliśmy z dworca, w okolicach ZOO wysiadaliśmy z taksówki po 10 minutach bezruchu, a dalej jeszcze godzinka piechotą do hotelu. Gorzej jak wieczorem chce się dojechać na dworzec. Bezpośrednio taksówką nawet boję się zgadywać ile by to zajęło. Transportem kombinowanym: kolejką nadziemną (Skytrain), plus kawałek taksówką do stacji i potem od stacji – zajęło nam to godzinę i piętnaście minut. To na tyle dygresji transportowych. Z kolejną jednodniową wycieczką wybraliśmy się do dawnej stolicy, Ayutthaya [czyt. aJUtaja]. Tam wynajęliśmy tuk-tukarza (z żoną do towarzystwa :)) na 3-godzinny objazd okolicznych świątyń. Trzeba było ostro targować, bo wyszedł od nierealnej ceny. Z rzeczy najbardziej godnych uwagi:
• dziedziniec przez naszego kierowcę zwany „many Buddas” tzn. dziedziniec świątyni Phra Chedi Chaimongkol, w której wokół ogrodzenia ustawiono jednego Buddę za drugim i jest ich tam z kilkaset – przypomina moaie z Wyspy Wielkanocnej;
• głowa Buddy uwięziona w drzewach - Wat Mahathat (szukajcie po prawej stronie od ruin, blisko wejścia);
• wielki posąg siedzącego Buddy w Wat Phanan Choeng. Sam posąg piękny, ale też w ślicznym otoczeniu – na tle ścian i sufitu malowanych w gustowne czerwone wzorki. Posąg stoi tuż przy wejściu, wiec nagle niespodziewanie się na niego prawie wchodzi i aż zapiera dach, taki wielki. Ma ze 20 m wysokości, więc jakby wstał – przewyższyłby Chrystusa ze Świebodzina!;
• kamienne posągi leżącego Buddy - największy, 40-metrowy na terenie Wat Lokayasutha. Dziwiły nas złotawe plamy na ogólnie poczerniałym kamieniu. Okazało się, że wierni przyklejają do niego na szczęście kawałki niby-folii aluminiowej, a właściwie to czegoś bardziej wiotkiego, bo się toto rozciera w palcach;
• ruiny Wat Chaiwatthana Ram – symbol Ayutthaya, kompleks świątyń w stylu khmerskim
• ładnie rzeźbiony złoty posąg Budy, a w kapliczce obok posąg kamienny Buddy jeszcze przed doznaniem oświecenia (jeszcze nie siedzi w pozycji lotosu).
Z drobnymi wyjątkami, posągi Buddy w Tajlandii ogólnie trzymają się jednego wzoru: poważna mina, przymknięte oczy, wysokie uszy, a na głowie kok ze szpicą na rządkach równych loczków. Zupełnie inny od rubasznego uśmiechniętego grubaska z Chin. Tyle się świątyń w Ayutthaya i Bangkoku naoglądaliśmy, że więcej już nie wchłoniemy. Przenosimy się w inne klimaty.