Postanowiliśmy z aktywnego zwiedzania przestawić się na obijanie w miłych okolicznościach przyrody. Odpuściliśmy sobie obiecujące wodospady parku Erawan bo w porze suchej ponoć ledwie pluszczą. Natomiast relaksacyjnie zapowiadało się Kanchanaburi [kanczaNAburi], miasteczko dwie godziny od Bangkoku. Nie bardzo nas interesowały typowe pakiety kilkudniowe typu wycieczka słoniem, spływ tratwą i wizyty u plemion z gór. Straszna masówka, relacje nie były zbyt zachęcające. Takie zorganizowane wizyty u plemion mnie zupełnie nie ciągną, bo wygląda to tak, że banda białasów wpada na 15 minut do wioski i wpieprza się komu wlezie z aparatem do obejścia. Żadnego z tego pożytku poznawczego nie ma, tylko cepeliowe fotki. A już na pewno się nie wybieramy do „kobiet-żyraf“. Komentarz dla niewtajemniczonych: to jest lud, w którym dziewczętom od małego zakłada się na szyje ciężkie obręcze (i stopniowo dokłada nowe), żeby wyrosła im długa szyja, kosztem zapadniętych obojczyków. Mam mieszane odczucia jeżeli chodzi o samookaleczenie sankcjonowane tradycją. Nie powinniśmy występować z pozycji „wyższej cywilizacji“ która wie lepiej i domagać się zniesienia takich zwyczajów. Dla takich ludów to jest ważny element tożsamości i nie można im tego odbierać. Ale z drugiej strony, jeżeli w to wszystko wplątuje się wątek finansowy (im dłuższe szyje, tym więcej chętnych do robienia zdjęć?), to wolę do tego ręki nie przykładać. Inna atrakcja, z której zrezygnowaliśmy ze względu na skrupuły to Tiger Temple. To jest takie niby przytulisko dla tygrysów prowadzone przez mnichów. Rzekomo tygrysy zostały uratowane od kłusowników, a potem mnisi je oswoili. Jednym słowem przy wykorzystaniu sobie znanych technik zamienili te dzikie bestie w potulne misiaczki, które można pogłaskać do zdjęcia. Organizacje obrony praw zwierząt od dawna mają świątynię na celowniku, padają straszne, ale często niedowiedzione zarzuty. A to, że zwierzęta są faszerowane lekami uspokajającymi, a to że obsługa się nad nimi znęca, a to że niektóre osobniki znikają, a potem w ich miejsce podstawia się cichcem inne, a to że świątynia sprzedaje chętnym kości i penisy tygrysie, poszukiwane w chińskiej medycynie. Na pewno zarzuty te są częściowo rozdmuchane, ale tak czy siak tygrysy nie mają odpowiednich warunków. Nawet domowy kot nie lubi jak się do niego ktoś obcy zabiera z pieszczotami, a co dopiero tygrys. Kilka godzin dziennie musi znosić spokojnie takie inwazje, a potem wraca do ciasnej betonowej klitki. I nie uwierzę, że te tygrysy do potulności doprowadza się łagodną perswazją. W grę w chodzi albo przemoc, albo farmakologia, albo jedno i drugie. Ostatnia atrakcja Kanchanaburi to wycieczka śladami alianckich jeńców wojennych, którzy tysiącami marli przy budowie japońskiej linii kolejowej. Most na rzece Kwai wygląda tak niepozornie jak wszyscy mówią, natomiast podczas naszej wizyty jeszcze mniej go było widać, bo w miasteczku był wielki festyn ludowy z okazji urodzin króla. Za to „pływające hotele“ na rzece (raft guesthouse), ładnie wykończone bambusem i słomą jak najbardziej warte polecenia. Zwłaszcza gdyby się załapać na wschód albo zachód słońca. Bardzo zacisznie, sympatycznie i niedrogo jest w Sugarcane Guesthouse, chyba jeszcze niewspominanym w przewodniku. Miasteczko ma turystyczną ulicę, gdzie rzędami ciągną się restauracyjki, bary i biura podróży, ale wielkiej wrzawy nie ma.