Trochę kiepsko pobyt w Tajlandii rozplanowaliśmy, bo w połowie wypada Łosia rejs nurkowy i na północ nam zostało mało czasu. Dlatego w Kanchanaburi spaliśmy tylko jedną noc i kolejne wycieczki też takie szarpane wyszły. Na następny ogień poszło Chiang Rai. Pojechaliśmy tam tylko dla nowej świątynki, którą można by nazwać tajskim Licheniem, gdyby nie to, że jest malutka i urocza. Trochę pojechali z dekorem, ale nas to nie razi. Ślicznie się prezentuje z daleka, kiedy te wszystkie filigranowe zdobienia wyglądają jak robota Dziadka Mroza. Owszem, z bliska widać, że to ordynarny gips, ale co tam. Przy świątyni jest uroczy tradycyjny kibelek w stylu tajskim. Sam klozet w stylu kucanym to żadna sensacja, ale słodkie jest to, że przed wejściem buty się zmienia na specjalne klapki. Do świątyni można dojechać autobusem klasy ogórek w stronę Payao (czy jakoś tak) ze starego dworca autobusowego w centrum. Międzymiastowy, na który się przyjeżdża, jest za miastem, więc najlepiej wsiąść w zbiorową taksówkę – furgonetkę z paką kursującą między dworcami. Z autobusu po jakichś 20 minutach jazdy będzie widać świątynię po prawej i wtedy trzeba kazać się wysadzić. Z Chiang Rai ruszyliśmy do turystycznej mekki, miasteczka Pai. Bezpośrednio nic nie jedzie i musieliśmy zanocować w Chiang Mai, bo ostatni transport jedzie o 17.00 bodajże. No to korzystając z okazji wypróbowaliśmy meksykańską knajpę Miguel’s – polecamy. Z rana udaliśmy się na dworzec, żeby wsiąść w autobus do Paia, ale był tak niemożebnie ciasny, że nogi się nam nie mieściły. Warto dopłacić za minibus (van też jest ciasny). Droga trwa trzy godziny i na 140 km przypadają ponoć 762 zakręty. Rzeczywiście, nawet Kolumbia się chowa, z autobusu wyszliśmy z zawrotami głowy :) Miasteczko jest sielsko położone pośród zielonych wzgórz i ma przyjemnie wioskowy klimat. Zdecydowanie można się tu zaszyć na leniuchowanie. Ale znowu nas urodziny króla dopadły – wypadł przez nie długi weekend i Tajowie tłumnie wylądowali również w Paiu. No i klapa, miał być relaks a była wielka biesiada i szał zakupowy. Ulice, choć na ten weekend zamknięte dla ruchu, zupełnie nie do przejścia, bo tłum powoli sunie od stoiska do stoiska. A że towar pod Tajów a nie pod turystę, znowu do jedzenia same niespodzianki. Zaciekawiły mnie błyszczące płaskie placki rzucane na grilla, ani chybi wątróbka. Zamawiam, przy podpiekaniu placki ciut pęcznieją, potem pani je kroi na paski (ulubiona technika – nożyczkami) i czymś posypuje. Zanurzam zęby, a tu słodkie. Okazuje się, że to klejący się czarny ryż (sticky rice) z sezamem. Czyli w kwestiach kulinarnych na własnej domyślności lepiej nie polegać. Potem nagle tłum się przerzedzał i zaczynała się strefa cudzoziemska, do której Tajowie się nie zapuszczali. Tu panował kompletny chillout i chyba tak zwykle Pai wygląda – rzędy sympatycznych knajpek w ogródkach, z drewniano-bambusowym wystrojem, wszędzie pełno poduszek do siedzenia i bibelotów.