Ostatni dzien w Salvadorze uplynal pod znakiem zwiedzania Dique de Tororó, sztucznego jeziora na ktorym umieszczono rzezbione w drewnie postacie Orixas, bogow kultu Candomblé. Poniewaz na sama “msze” candomblé isc nie chcielismy (troche to bez sensu taka niby-religijna ceremonia pelna tajemniczosci i mistyki, a wkolo tabuny turystow; autentycznosc jest tu rowna walce wrestlingowej na eurosporcie), obejrzelismy chociaz Orixas. Przeszlismy się wokolo jeziorka (ok 5 km), ale nie spedzalismy tam duzo czasu, bo tuz obok same favele.. Wieczorem Rogeria niestety nie bylo i nawet nie cyknelismy sobie z nim fotki, szajse! Zlapalismy bus na dworzec i juz o 23.30 zmierzalismy do Lençóis.
Autobus mial byc na miejscu o 5.30, liczylem na tradycyjne opoznienie i na dobry sen. Niestety skurczybyk przyjechal WCZESNIEJ. Juz o 4.50 zbudzil nas i kazal wysiadac. Jakis lokalny busik obwozacy turystow po pensjonatach za darmo na szczescie zaraz nas zabral i pojechalismy na camping (w sumie dosc drogi, ale nic tanszego nie bylo, a chcielismy w koncu wykorzystac namiot). Na kempingu dwa samotne namioty na wielkim polu i wredne mrowy na trawie. Do tego jeszcze ciemno i zaczelo siapic. Szybko rozbilismy namiot mimo protestow Asi, ze “z tymi mrowkami i w tym deszczu to ona...” itp. No i pospalismy się jak dwa zajace. Az do 10.00. Potem wstalismy i przeszlismy się po miescie. Okazalo się, że do parku narodowego sa rozne wycieczki, 1,2,3 i nawet 5-dniowe, zarowno piesze jak i samochodowe, ale wszystkie wyjezdzaja rano, wiec zostaje nam miasto i atrakcje lokalne. Samo miasto to mala wioseczka, moze wielkosci Kazimierza Dolnego, lezaca w gorach na wys. 1000 m npm. Niby klimat powinien byc wiec umiarkowany, ale slonce niezle walilo. Do zwiedzania na miejscu duzo nie bylo, wiec udalismy się na spacer do polecanych w przewodniku atrakcji. Byla tam m.in. sala kolorowych piaskow (robia z nich buteleczki z kolorowym piaskiem, takie pamiatki) i jakies dwa wodospady. Po krotkim bladzeniu natrafilismy na jakiegos lokalnego chlopaczka, ktory za drobne zaoferowal się nas zaprowadzic (oczywiscie zadnych drogowskazow!) i po spacerze ok. 4 km w gore rzeki trafilismy do wspomnianych atrakcji. Bylo fajnie, nawet udalo nam się wejsc pod jeden fajny maly wodospad i się ochlodzic. Po powrocie i malym posilku wybralismy sobie jedna z wycieczek na nastepny dzien (jednodniowa samochodem) i oczywiscie znow uderzylismy w kimono.
Nastepnego dnia wstalismy raniutko i pospieszylismy do punktu zbornego przekonani, ze odjada bez nas, ale oczywiscie tu tez nikt się nigdzie nie spieszy. Minela jeszcze godzina zanim na dobre wyjechalismy. Furgonetka napakowana miedzynarodowym towarzystwem: Izraelczycy (pelno ich tu), Holendrzy, Kenijczyk, Niemka i my szaraki-Polaki. Najpierw obejrzelismy lokalna jaskinie pelna dziwow i cudow natury. Niesamowite formacje skalne, stalaktyty, stalagmity, elektyty, amacostamtyty i pelno innych dziwactw. Ladne to wszystko bylo, tylko ze Brazylijskie jaskinie zbyt chlodne nie sa (22-24 C w tym przypadku) a poniewaz zapakowali nas w kaski (bardzo się przydaly, bo sufit nisko!) to się mocno pocilismy. Po dwoch godzinach chodzenia w pozycji quasimodo i podziwiania skalnych naciekow mielismy dosc. Fenomenalny byl natomiast znajdujacy się na stropie jaskini naciek w ksztalcie glowy Chrystusa (Izraelczycy mowili, ze to Bob Marley), bedzie fotka. Przewodnicy nie mowili po angielsku, ale zyczliwy Holender, ktory urodzil się w Brazylii i spedzil tu dziecinstwo posluzyl za tlumacza.
Potem popedzilismy na fascynujacy szczyt Pai Inacio, z ktorego rozciaga się niezla panoramka charakterystycznych dla regionu plaskich szarych szczytow parku Diamantina. 20 minutowy spacer nie wycisnal z nas siodmych potow, ale wycieczka byla typu emeryckiego, wiec trudno się dziwic.
Trzecia przewidziana atrakcja byl wodospad z jeziorkiem o milej dla ucha nazwie “diabelska studnia” (Poço do Diabo). Nie byl zbyt duzy, jakies 25 m, wiec wszyscy po goracym dniu wskoczyli do jeziorka aby się ochlodzic. Niektorych, w tym mnie podkusilo, zeby pochlodzic się pod samym wodospadem. Niestety troche przecenilem swoje umiejetnosci plywackie i po lekkiej szamotaninie w wodzie (nie, nie widzialem swiatelek w tunelu! : ) musialem zostac odholowany do brzegu przez naszego przewodnika i paru chlopakow z grupy. Brzmi to zabawnie, ale mialem niezlego stracha. Kto by pomyslal, ze wodospad lubi wciagac pod wode... przeciez to zupelnie nielogiczne .
Zupelnie wyczerpany wrocilem do samochodu i ostatkiem sil dowloklem się do namiotu. Nie uzyje okreslenia “spalem jak zabity” bo skojarzenia nie sa najlepsze, ale z pewnoscia nie mialem problemow z zasnieciem.. : )
Nastepnego dnia mielismy wieczorem jechac do Brasilii, wiec postanowilismy w ciagu dnia ochlodzic się w innych pobliskich jeziorkach. Ok. 4km od miasta znajduje się uroczy zakatek zwany Meio do Riberão. Jest tam kilka naturalnych basenow (oczek wodnych), maly wodospad i naturalna zjezdzalnia. Jest to cos w rodzaju rowni pochylej o dlugosci ok. 100 m i niewielkim nachyleniu, po ktorej zsuwa się woda. Taki zlagodzony wodospad. Zjezdza się po tym swietnie, ale skaly, choc oble, miekkie nie sa, wiec nawet z wodna amortyzacja i po ochlodzeniu się na koncu zjazdu w jeziorku, nie dalem rady zjechac wiecej niz 3 razy pod rzad. Moja szlachetnia czesc tylna nie chciala juz wspolpracowac, pamietajac zreszta chyba o czekajacej nas 16h podrozy do Brasilii. Moje spodenki kapielowe tez odmowily posluszenstwa, wiec dopoki ktos nie popracuje nad nimi z nitka i igla, nie bede mogl się pokazac w towarzystwie na szanujacej się plazy : )