Zacheceni udana wizyta w Chapada Diamantina ruszamy na podboj nastepnego parku narodowego. Ricardo ma nas podwiezc na dworzec (jak juz wiecie, 20 km od domu, wiec jestesmy mu bardzo wdzieczni). Niestety poprzedniego wieczora zabral nas do libanskiej knajpy, najstarszej w miescie, ktora koniecznie chcial nam pokazac, wiec po paru glebszych mocno nam się spalo, a Ricardo najmocniej :-)
W efekcie o dwie minuty spozniamy się na autobus do Alto Paraíso. Wrrr. Ze tez firma Real Espress musi odjezdzac tak punktualnie. Nastepny o trzeciej, z jakiejs szemranej firemki i ta oczywiscie się czasem nie przejmuje. Dojezdzamy wieczorem, miasteczko spi snem kamiennym, kamping pozamykany na siedem spustow. Pukamy do sasiada, mlody student prawa na szczescie i tak wybiera się do miasta – wsiadamy i ruszamy w rajd po bezdrozach sladem tajemniczych tabliczek prowadzacych na inny kemping. Naliczylam ich z siedem, a i tak po drodze trzy razy się zgubilismy bo tabliczki byly czasem ustawione zwodniczo. Wreszcie trafiamy i nasz kierowca z ulga nas zostawia i pedzi do znajomych, a my po uslyszeniu ceny od razu rozumiemy po co te tabliczki. Jak juz się ktos najezdzil pol godziny po ciemku, to zeby nie wiem co mu zaspiewali, wracac juz nie chce. Trudno, bulimy jak za pokoj w pensjonacie, ale camping wyglada malowniczo, jakies oczka wodne, duzo zieleni, pieknie rozgwiezdzone niebo i koncert zab. Zanim rozbilismy namiot, wybucha nam zarowka sluzaca za latarnie, ktorej pan nie moze wymienic, bo oprawka na stale podlaczona do pradu i nie ma cieplej wody. A fe, panie kierowniku.
Autobus do Sao Jorge oczywiscie spoznia się poltorej godziny, wioske zastajemy jeszcze bardziej wymarla niz wczorajsze miasteczko. Przynajmniej kemping za grosze, ale nic jadalnego na obiad nie stwierdzamy. Przewodnicy tez wyszli, ale znajdujemy pana, ktory za drobna oplata (akurat drobna!) podwozi nas do Vale da Lua (Dolina Ksiezycowa). Wycieczke piesza wszyscy odradzaja, bo szlak nieoznaczony i mozna się zgubic. Na miejscu przedstawia nam wlasciciela doliny (oczy wychodza nam z orbit, to tak jakbysmy spotkali wlasciciela Giewontu), a potem okazuje się ze wlascicieli jest w sumie osmiu, bo rodzina byla liczna i się spadkiem podzielili. Dolina nie rozczarowuje, tylko los marudzi ze zbyt sloneczna pagoda, bo zdjecia bylyby lepsze z szarym niebem. Ja tam się na pogode nie skarze. Rano z prawdziwym juz przewodnikiem o imieniu Junior ruszamy nad wodospady, wycieczka bardzo cacy, ani się za bardzo nie meczymy, ani nie dowoza nas pod sama atrakcje - 3 godziny marszu do jednego kanionu, kic kic do wodospadu i 3 godziny z powrotem. Idealne proporcje. Wodospad nazywa się Cariocas czyli dziewczyny z Rio a nazwa jego wiaze się z mocno dydaktyczna legenda o dwoch turystkach co na przewodnika zalowaly…
Po powrocie wpadamy na Aske, Polke mieszkajaca w wiosce od 10 lat, do ktorej wszyscy nas wysylali dowiadujac się skad jestesmy. Dostajemy do dyspozycji hamaki i kuchnie. Wreszcie mozna cos upichcic, chocby jajecznice!Asia jest troche zakrecona, mocno w klimatach New Age´owych. Tuz po upadku komuny rzucila architekture i ruszyla na zachod, przez USA i Holandie, az trafica do Brazylii, bo jak mowil ayahuasca ja wezwal. Teraz regularnie popita ten magiczny trunek Indian z Amazonii, jest adeptka szamanizmu i leczy krysztalami, czyli jest troche wioskowa wiedzma. Mielismy nadzieje się zalapac na lyka mikstury, ale jak smazylismy jajecznice to akurat wyszla do pracy (jest tez masazystka w ekskluzywnym hotelu). W domu zostali tylko jej goscie, z ktorych jeden bardzo halasliwie szukal swojego portéela, na glos analizujac fakty, z ktorych wynikalo ze ostatnio widzial go przed naszym przyjsciem. No to się ulotnilismy, rezygnujac z eksperymentow. Rano lapiemy spozniony autobus do Brasilii, reszte dnia spedzamy stukajac pracke w bandycko drogiej kafejce, az spozniamy się na nocny autobus do Sao Paulo. Nastepny mial przyjechac o 1.30, przyjechal o 3, hen z Bahii. Do ostatniej chwili kasjer nie chcial nam sprzedac biletow, bo nie widzial czy sa wolne miejsca. Po niecalej godzinie jazdy autobus się rozkraczyl i do switu dochodzilo nas tylko stukanie mlotkow i kluczy francuskich. Potem jeszcze ze 3 przerwy na jedzenie (myslalby ze ktos tu probuje nadgonic!) i dojezdzamy na miejsce z 5,5 h opoznieniem, calkowicie niedospani z powodu niustajacych rykow czterech bobasow z sasiedztwa.