Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Ameryka Południowa 2006 - łosiowy debiut podróżniczy    W polsko-niemieckiej kolonii
Zwiń mapę
2006
02
kwi

W polsko-niemieckiej kolonii

 
Brazylia
Brazylia, Curitiba
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12271 km
 
Autobus porzadnej firmy znowu przyjezdza przed czasem (tak jak pozadne firmy się kilka godzin spozniaja, tak porzadne nie daja się wyspac, wrr). Wedlug przewodnika w Kurytybie istnieje calodobowa ulica handlowa, wiec o siodmej rano tam wlasnie ruszamy z dworca. Pic na wode, wszystko pozamykane, ale chociaz dziala informacja turystyczna i darmowy miesjki Internet. Po sesji wysylania wproszen do Buenos, ruszamy do Muzeum Niemeyera, kolejnej jego frapujacej budowli i do sasiedniego lasu Jana Pawla II, gdzie ma byc muzemu polskiego osadnictwa. Spotykamy tam pania director Danute, ktora po piecdziesieciu latach na obczyznie nadal w pelni wlada jezykiem, w odroznieniu od Asi z San Jorge, ktora mowila jak trzecie pokolenie na emigracji. Curitiba jest bardzo zielonym miastem i ma mnostwo parkow na obrzezach, ale dojazd tam zajmuje kupe czasu i za cholere nie mozna się dowiedziec co gdzie jedzie. Ogladamy druciana opere, niestety w remoncie, wiec nas nie wpuszczaja, potem ogladamy miasto z wiezy widokowej i szukamy klubu polskiego w ktorym dzieciaki podobno cwicza tance folklorystyczne, ale klubu ani sladu. Wieczorem szukamy obchodow 313 rocznicy zalozenia miasta i docieramy na wskazany nam w punkcie informacji plac. Niestety cicho, impreza się juz zwinela, ale spotykamy Krola Pierogow, pana Tadeusza. Bardzo serdecznie doklada nam pysznych pierogow i czestuje tortem urodzinowym miasta. Poznym wieczorem dzwonimy do Neto, naszego 19-letniego gospodarza i okazuje się ze ciagle na nas czekaja. Mielismy byc dwa dni temu, ale jacos nie moglismy go zlapac telefonicznie, wiec jak się ktos zglaszal po portugalsku, to ciagle mowilismy, ze zadzwonimy pozniej. Na glownym placu miasta ze 20 przystankow – krecimy się w kolko i nie jestemy znalezc wlasciwego autobusu. Na nasze pytanie dostajemy sprzeczne odpowqiedzi, odsylaja nas z miejsca w miejsce, az wreszcie taksiarz mowi ze o tej porzez juz nic nie zlapiemy i proponuje przejazdzke za 10 reali, w sumie kurs jak w wawie. Jednak uliczka jest malo znan, pan biedny crecí sie, 3 razy pytajac na stacjach o droge. Wreszcie trafia, na liczniku 20 reali, ale honorowy kierowca bierze tylko umowione 10 i jeszcze nas bardzo przeprasza. Mimo poznej godziny cala rodzina wita nas serdecznie.

Nastepnego dnia wstalismy wypoczeci dosc pozno. Mielismy jechac na tropikalna Ilha do Mel (Miodowa Wyspa) polozona niedaleko, ale bylo pochmurno, wiec zarzucilismy ten plan. Po krotkim spacerze dotarlismy do domu Tadeusza, krola pierogow. Poznalismy przy okazji osobe odpowiedzialna za popularyzacje dokonan polskiej kuchni w Brazylii na rowni z samym mistrzem Tadeu – czyli jego zone, sprawczynie boskich pierogow i zapewne nie mniej boskich paczkow, ktorych jednak nie dane nam bylo zakosztowac. Nastepnie udalismy się w strone tzw. Parku Ukrainskiego, polozonego nieco na obrzezu miasta. Od autobusu musielismy ok pol godzinki spacerowac pieknym parkiem (drzewa, stawy itp.). Dziwilismy się ciutke malym bobkom rozsianym po calym parku, bo koz ani psow w nadmiarze tam nie widzielismy, az Ww pewnym momencie zauwazylismy jak na jednej z wysepek z glosnym pluskiem do wody wpada cos przypominajacego wlochaty kawal drewna, a za nim drugi i trzeci. Zapatrzeni na drugi brzeg, omal sami nie wpadlismy na ten kawalek drewna, ktory okazal się sporych rozmiarow kapibara, a wlasciwie calym stadkiem kapibar wygrzewajacych się w sloncu. Kiedy do nich podchodzilismy, z glosnym I znaczacym chrzaknieciem pogardy salwowaly się ucieczka do stawiku, czego nie omieszkalem uwiecznic. Zadna nie chciala pogadac z kuzynami-losiami… Niegoscinne stwory.
Po spacerku znalezlismy drewniany kosciolek, choc jest on przed turystami dobrze ukryty. Okazuje się, że dojezdza tam specjalna linia turystyczna, ktora kosztuje spore pieniadze, ale dowozi cie wszedzie tam, gdzie nie jezdza autobusy miejskie, bo wiele atrakcji jest zlokalizowanych poza centrum. Jak się dowiedzielismy, byla to replika jednego z ukrainskich kosciolow funkcjonujacych gdzies na prowincji w rejonie Paraná. W srodku znalezlismy sporo zdjec z Ukrainy i ladna kolekcje wydmuszek (po ukrainsku to “pessanka” :). Podobno na Ukrainie jest nawet muzeum wydmuszek… Coz, nastepnym razem ruszamy na Lwow : ) Nie rozmawialismy z nikim, ale widzielismy jakies starsze panie wolajace pieska (“Oliver, chlodz tu! Nu chlodz!”) z charakterystycznym wschodnim zaspiewem. Poniewaz jednak poza tym mowily glownie po brazylijsku, nie zaryzykowalismy rozmowy :)
Nastepnie ruszylismy do centrum, gdzie tym razem z powodzeniem zwiedzilismy ogrod botaniczny, mimo ciemnosci (okazalo się, że w ogole go nie zamykaja, tylko w nocy bywa niebezpiecznie) i cyknelismy pare fajnych zdjec. Jazda po Kurytybie byla czysta przyjemnoscia. Miasto wyglada i dziala jak zadne inne w Brazylii. Organizacja, wyglad ulic i atmosfera przywodzi na mysl miasta niemieckie. Lad, czystosc, porzadek. Widac, ze zalozyli to miasto niemieccy emigranci.
Nastepny dzien – pobudka z samego rana i wycieczka z Neto i jego tata na dworzec autobusowy. Poniewaz poprzedniego dnia się wypogodzilo poznym rankiem i bylo ladnie przez caly dzien, zdecydowalismy się jednak pojechac na wyspe. Autobus po 2,5 h dowiozl nas do promu w miejscowosci Pontal do Sul, skad po 20 minutach doplynelismy na wyspe. Zabralismy tylko aparat, spiwory i namiot, chcac biwakowac tam przez jedna noc. Niestety od poczatku pogoda na wybrzezu byla kiepska, a kiedy doplynelismy do wyspy, zaczelo ordynarnie padac. Nie moglismy wiec nawet wybrac się na spacer, bo gruntowe sciezki na wysepce (10 km dlugosci, naprawde malenstwo) zamienialy się w blotniste baseny. Zaszylismy się wiec w holu jednego z hotelikow i zaczytalismy w ksiazkach, ktore zostawil tam uprzejmy, angielsko-brazylijski wlasciciel. Kilka godzin do nastepnego autobusu minelo jak z bicza strzelil, a akurat przestalo padac, wiec wybralismy się tylko na spacer 1,5 km do pobliskiej latarni morskiej i wrocilismy na przystan, jak zwykle o maly wlos nie spozniajac się na prom. Po przybyciu na staly lad okazalo się, że jestesmy udupieni, bo autobus co prawda za chwile bedzie, ale niestety bilety mozna kupic tylko na dworcu, ktory byl jakies 3 km od przystani. Autobus I tak potem o dworzec zahaczy, ale nas z przystani bez biletu nie zabierze. Brr… Jak niepyszni ruszylismy w strone dworca (mielismy pol godziny na dojscie, wiec szansa byla), bo nie chcielismy doplacac za taksowke, ale nagle zatrzymal się jakis samochod I dwoch chlopakow zaoeferowalo nam podwiezienie. Mialem pewne opory, ale Asia z radoscia wskoczyla do srodka, wiec co bylo robic. Na szczescie dostarczyli nas na miejsce w jednym kawalku, wiec mozna powiedziec, ze z nieba nam spadli. Nasza radosc nie trwala dlugo. Okazalo się, że nasz autobus jest pelny (prawdopodobnie izraelska para, ktora siedziala na wyspie od 2 tygodni,z tego 4 ostatnie dni w deszczu, znudzila się w koncu tym pobytem, i nie tylko oni; podziwiam, ze ktokolwiek mogl tam tyle wytrzymac, zwlaszcza w ladnej pogodzie) a nastepny jedzie 3h pozniej. Nasze plany aby zlapac nocny autobus z Kurytyby do Foz do Iguacu ulegly gwaltownej dezintegracji… bleee..
Autobus się tradycyjnie spoznil a my tradycyjnie zastukalismy do drzwi Neto w okolicach 24.00, tradycyjnie budzac jego rodzicow. Jego samego nie bylo, bo poszedl na koncert Helloween (wow! Ci goscie jeszcze zyja????), co do reszty zepsulo nam humor, bo poszlibysmy z nim, gdybysmy nie pojechali na te glupia wyspe. Pochmurni poszlismy spac.
Nastepnego dnia Neto wstal dosc pozno skacowany wiec Aska zaproponowala lekka wycieczke do polskiego parku, gdzie mialo się odbyc jakies nabozenstwo czy modlitwy za papieza (chcielismy zobaczyc, jak wyglada polsko-brazylijska religijnosc : ) Po drodze spotkalismy kolezanke Neto, Vivian o swojskim nazwisku Wojciechowski. Okazuje się, że jej dziadek byl Polakiem, a ona sama wyjezdza na rok do Europy pracowac w Anglii i chce tez wpasc do Polski aby ubiegac się o obywatelstwo (hehe teraz nasz paszport jest w cenie : ) W polskim parku nic nie bylo, a msza byla zaplanowana na 17.00. Ruszylismy wiec do parku niemieckiego, juz sami, bo Neto z kolezanka poszli na znajomych. Na miejscu podziwialismy plac poetow, wieze filozofow i swiatynie Goethego. Sporo patosu, ale wszystko bardzo ladnie odpicowane. Praktyczni Niemcy umiescili tez kawiarenke, gdzie zjedlismy pyszny pierniczek i wypilismy sok z rabarbaru (pewnie jedyny w Brazylii przybytek tego typu!) Nastepnie ruszylismy znow do parku polskiego, ale bylo juz za pozno. O 18.30 na placu nie bylo juz nikogo. Brazylijskie msze nie trwaja najwyrazniej za dlugo : ) a modlacy się uznali, ze JPII i tak zostanie swietym niedlugo bez ich modlow, bo nie bylo tam nawet swieczki. Widzielismy za to w pobliskiej knajpie biesiadnikow stukajacych się kieliszkami. Moze wpadli po mszy na tradycyjna wodeczke “za zdrowie papieza”? Kto wie…
Wieczorem Neto jeszcze nie wrocil od znajomych, wiec udalismy się na ostatnia rrazylijska rodizio de pizza, nie skapiwszy sobie tym razem ekstrawanckich pizz z biala czekolada, lodami i truskawkami. Mniam! Jeszcze pamiatkowe zdjecie z rodzina (juz dawno nie mielismy tak serdecznych gosodarzy!!!, mamy nadzieje na szybkie ponowne spotkanie!!!), rozmowa telefoniczna z Neto na pozegnanie i ruszylismy do autobusu. Iguazu, zblizamy sie!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (12)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Iv
Iv - 2013-09-20 20:29
Tragiczna relacja w wycieczki, powaznie, ludzie, jak juz podrozujecie to sie cieszcie z tego powodu a tu w kazdym zdaniu tylko narzekanie .. ble.. okropnie sie to czytalo... byle napisac duzo i szybko..
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4