Rano w piatek wstalismy i ruszylismy zaspani na podboj Urugwaju. Po milej pogawedce z kierowca autobusu (“Po ile wasza zlotowka? Dokladnie tyle co peso? Uj to slabo, kryzys u was…U nas kiedys jeden peso to byl jeden dolar, a teraz...”) przesiedlismy się do ogromnego promu zwanego Buquebus. Po zatloczonej, acz skutecznej odprawie paszportowej, rozparci na wygodnych promowych fotelach zapadlismy w blogi sen, dzielnie ignorujac pokladowe przekaski oferowane za bajonskie sumy. Ani się obejrzelismy, jak wyladowalismy w “kolonialnej perle Urugwaju”, czyli Colonia del Sacramento. Miasto, a wlasciwie miasteczko ma ciekawa historie – zalozyli je Portugalczycy aby przemycac towary do prowincji Buenos Aires, w odpowiedzi Hiszpanie zalozyli w tym samym celu Montevideo, dzis stolice Urugwaju, a nastepnie odbili sila Colonie. Potem miasto przechodzilo z Hiszpanii do Portugalii i wice wersa az siedem razy (w wyniku bitew lub traktatow). Sama starowka, choc mocno reklamowana, jest raczej slabawa. Male parterowe domki ciesza oko przez godzine, dwie, a potem się nudza. Atmosfery nie poprawial fakt, ze rzeka La Plata, nad ktora lezy miasto (i pol Urugwaju) miala akurat mimo slonecznego na szczescie dnia brudny mulisty kolor, wiec na plazy widokiy tez byly takie sobie. Ciekawostka jest za to fakt, ze La Plata w tym miejscu uchodzi do Atlantyku, a szerokosc jej ujscia to w porywach do kilkudziesieciu km (swiatowy rekord), wiec trudno juz powiedziec, czy to jeszcze rzeka czy juz ocean. W kazdym razie jesli kryterium jest widocznosc drugiego brzegu, to La Plata w tym miejscu rzeka z pewnoscia juz nie jest (vide zdjecia).
Po krotkim zwiedzaniu (w miescie jest az siedem muzeow!, wielkosci mniej wiecej kawalerki na Ursynowie kazde, mozna na nie kupic zbiorczy bilet, ale bilety sprzedaja tylko w JEDNYM z nich, wiec sobie odpuscilismy), wizycie w jedynym, nieciekawym kosciele i jedynej, zrujnowanej kapliczce, stwierdzilismy, ze nawet pamiatek nie maja tu porzadnych (tym lepiej, mniej się wyda... hehe) i zebralismy się do odjazdu. Rozumiemy, ze Colonia jest weekendowym celem wypraw mieszkanow Buenos (porteños), bo jest spokojna, urocza i lezy blisko granicy, ale do nas jakos nie trafila...Jeszcze telefon do Buenos do fotoserwisu (zostawilem tam dzien wczesniej szwankujacy teleobiektyw, na dzis miala byc wycena naprawy), oczywiscie nikt nic nie wie, wiec ze zloscia się rozlaczam i fruniemy na dworzec..
Autobus do Montevideo jechal zgodnie z rozkladem. Za oknem podziwialismy kompletnie plaskie krajobrazy, glownie bezlesne rowniny (ponoc ogromne lasy bezlitosnie wycieli Argentynczycy 400 lat temu, kolejny powod do sasiedzkiej niecheci : ). W Montevideo na zaskakujaco zatloczonym dworcu odebral nas nasz gospodarz, Gonzalo. Dobrze, ze nas poznal, bo my jego zdjecia nie widzielismy. Powital nas serdecznie i zabral do siebie na chwile odpoczynku przed wieczornym wyjsciem.
Gonzalo mieszka we wlasnej kamienicy w starej czesci Montevideo. Dom nie jest wielki, ma 1 pietro i strych, ale prezentuje się okazale, a wystroj i wykonczenie wnetrza (oryginalne,z poczatku wieku) przywodzi na mysl kancelarie wypasionych gdanskich lub warszawskich notariuszy lub adwokatow – pierwsza klasa. Rzucamy się w wir zycia nocnego.
Montevideo jest jedna z najmniejszych stolic kontynentu (ledwie 1,3 mln ludzi), ale takze miastem zaskakujaco energicznym. Najpierw idziemy skosztowac tradycyjnych kanapek chivitos (“koziolki”), wypelnionych wolowina, jajkiem i warzywami, ktore okazuja się wysmienite, a potem przenosimy się do pubu. Gonzalo opowiada nam o swoich podrozach. Po angielsku mowi prawie jak jankes. Spedzil ponoc 6 lat na studiach w USA, a liste krajow, ktorych nie odwiedzil moglbym pewnie z latwoscia przytoczyc, choc musialbym to sprawdzic. Jednym z nich jest Polska, wiec mam nadzieje, ze w tym roku G. nadrobi braki. Ludzie tutaj w ogole sporo podrozuja, Np. studenci architektury po studiach jada na 9 miesieczna podroz po calym swiecie odwiedzajac naslynniejsze dokonania swiatowego budownictwa. Podroz finansuja sami sprzedajac specjalne losy na loterie. Doskonaly system!
Mimo, ze siedzimy do poznych godzin, o 4.00 nad ranem starowka wciaz suna bezustannie we wszystkich kierunkach tlumy mlodych ludzi (tak! tlumy!) Tego nie widzialem nawet w Krakowie w sezonie, a tu przeciez idzie jesien i robi się chlodnawo. Spory wigor ma to miasto, tak trzymac!
My z troche mniejszym wigorem wstajemy nastepnego dnia na lekkim kacu. i w towarzystwie naszego gospodarza udajemy się na zwiedzanie Montevideo. Gonzalo opowiada mnostwo ciekawych rzeczy o swojej stolicy, mamy wiec duze szczescie, ze nie musimy zwiedzac miasta sami. Miasto jest czyms w rodzaju Buenos Aires w duzym pomniejszeniu, ale sprawia tez wrazenie bardziej zorganizowanego. Fenomenem jest to, ze nikt tutaj nigdzie się nie spieszy. Bieganie do autobusu jest w zlym guscie. Mimo, ze widac, iz niektorzy ida w garniturach do pracy, suna statecznie po chodniku ze zrelaksowanym spojrzeniem, trzymajac w rece nieodlaczne kubeczki z mate, a niektorzy rowniez termosy pod pacha (posikac się mozna ze smiechu!!) Zabudowa miejscami bardzo nowoczesna, miejscami jest mocno nobliwa, a XIX wieczne eklektyczne kamienice przypominaja bardzo najswietniejsze przyklady architektury w... Lodzi (toutes proportions gardees.. : ) Oczywiscie i tu jest plaza oraz wszechobecna La Plata, a takze sympatyczny nadmorski deptak – Rambla. Gonzalo pokazuje nam z zapalem wszystkie zakatki miasta, lacznie z wwiezieniem nas na gorujaca nad miastem Cerro Montevideo, skad roztacza się ciekawa panorama na cala zatoke. Kolejna ciekawa cecha Montevideo jest to, ze mimo iz argentynski kryzys z 2001 r. odbil się mocno na Urugwaju, prawie nie widac tu ludzi biednych, czy zebrakow. W ogole ten kraj wyglada, jakby lezal na innym kontynencie - w Europie. Z kilku powodow. Pierwszym jest zabudowa, drugim ludzie. Praktycznie wszyscy sa tu biali (potomkowie Wlochow i Hiszpanow), murzyna spotkalismy jednego (niewolnictwo tu nie dotarlo), a Indian zadnych (poniewaz lokalni Charua stawiali zbyt mocny opor najezdzcom, zostali w XIX w doslownie do nogi wybici, a ze przedtem zaden z nich nie mieszal się z przybyszami, teraz nic po nich nie zostalo). Jesli doda się do tego klimat (normalne pory roku z zima, jak u nas, choc bez sniegu), brak zwyczaju targowania sie, brak krzykliwosci handlarzy na ulicach i np. zakaz palenia praktycznie wszedzie poza wlasnym domem (od 1 marca! SUPER! – Argentynczycy niestety kopca mocniej niz lokomotywa Tuwima), to trudno uwierzyc, ze jestesmy w Ameryce Poludniowej (i to mocno poludniowej : ) A.. jeszcze podobno brak korupcji, brak cinkciarzy na ulicach (fakt!) i poszanowanie dla prawa zgola niespotykane w innych krajach kontynetu. Tak duze, ze w paru centralnych miejscach miasta widoki szpeca niedokonczone biurowce – wlasciciel nie ma czasu, zeby skonczyc, a procedury sadowe ciagna się w nieskonczonosc. Nikt nie chce pochopnie rozbierac, bo przeciez czyjs interes moglby ucierpiec. Sprawe trzeba zbadac na spokojnie... I tak badaja od 9 lat... (patrz fotka)
Po solidnym zwiedzaniu idziemy na posilek i tu pierwsze rozczarowanie. Urugwaj kulinarnie jest sporo drozszy od Argentyny, a podanej mi wolowiny nie umiem zmoc nawet ostrym nozem. O cenach wina nie wspominam. Coz, jestesmy tu tylko kilka dni...Chcemy jeszcze isc na mecz (Gonzalo ma jakis karnet VIP), bo choc Urugwaj obecnie nie jest mistrzem swiata, ale jednak dwa razy Mundial wygral, tylko ze okazuje się, że wpuszczaja tylko w dlugich spodniach i butach, wiec odchodzimy jak niepyszni (kiedy w koncu obejrzymy tu jakis mecz..! : )
Nastepnego dnia rano wstajemy i jedziemy z Gonzalem do trzeciej najbardziej znanej atrakcji turystycznej Urugwaju – Punta del Este, luksusowego kurortu plazowego, polozonego juz nad otwartym morzem. Najpierw jednak przejezdzamy przez Piriapolis i robimy sobie zdjecie przy hotelu Argentino, w ktorym nocowali bohaterowie filmu Whisky, najobficiej nagrodzonego osiagniecia kinematografii urugwajskiej. Hotel jest ladny tak czy inaczej, a plaza wyglada na opuszczona. Podobno to nie sezon, choc jest wciaz dosc cieplo. Nastepnie ruszamy dalej na wschod i jakby z marszu zdobywamy 300-metrowe wzgorze Pan de Azucar, trzecie najwyzsze w kraju, z ktorego rowniez widoczki sa w miare ciekawe (a zwlaszcza z wielkiego krzyza na jego szczycie, na ktory mozna wejsc po schodach w srodku). Zejscie nie jest juz tak latwe, bo robi się slisko, ale trudy na dole osladzaja nam nandu i kapibary zgromadzone w lokalnym minizoo. Poniewaz godzina juz popoludniowa, ruszamy do Punta del Este, zwiedzajac po drodze Casapueblo, fantazyjna rezydencje najslynniejszego lokalnego artysty, Carlosa Paez Vilaro. Film “o jego zyciu” uswiadamia nam, ze facet jest kabotynem i snobem, ale przy okazji ma niezly gust do architektury, choc architektem nie jest, oraz swietna glowe do interesu (zajrzyjcie do sklepu z pamiatkami, bedziecie wiedziec, o czym mowie). Zeby sfotografowac cala rezydencje z plazy, trzeba zjechac winda 10 pieter i zamowic u naburmuszonego kelnera superdroga herbate (na wszystko inne skapimy), ale warto (tak tak, rezydencja jest ogromna, jest tam muzeum, hotel, baseny, kawiarnia, sklep z pamiatkami i oczywiscie czesc mieszkalna dla artysty, a najlepsze jest to, ze wciaz ja rozbudowuja). Przy wyjsciu zaprzyjazniam się z kotem mistrza lub jakiegos miejscowego notabla (piekny kawowy syjam o blekitnych oczetach, takie raczej nie walesaja się bezpansko), wiec troche zal mi odjezdzac, ale moze sklonujemy sobie takiego po powrocie... : )
Potem jeszcze szybki objazd po Punta del Este (faktycznie, nic tu nie ma), fotografia ze slynna rzezba La Mano (palce zagrzebane w piachu na plazy) i wracamy do Montevideo. Na kolacje, zgodnie z obietnica dana gospodarzowi, tradycyjne polskie placki z jablkami. Jablka wygladaja swietnie, jak w Europie, pierwszy raz takie widzimy. Cieszymy się do czasu, kiedy okazuje się, że maja smak malin. Zdaje się, że zrobilismy placki z... pigwa.. Nie uwierzycie, ale byly naprawde niezle. A najwazniejsze, ze naszemu gospodarzowi smakowaly.
Podczas pogawedki dowiedzielismy się jeszcze, ze niezbyt lubiani sa tu Argentynczycy, bo sa halasliwi, niegrzeczni i obcesowi jako turysci, a zaborczy i zarozumiali jako sasiedzi. Podobno jak tylko ktos z Urugwaju się tam wybije (po kariere trzeba stad jechac do “wielkiego miasta” czyli do Buenos), Argentynczycy anektuja go jako “swojego”. A wiec tu info: Carlos Gardel (tworca Tanga) oraz Natalia Oreiro : ) to Urugwajczycy!!! Zapamietali? No!
W miescie trwa akurat festiwal gaucho. Gaucho to lokalni kowboje, pracownicy hodowcow bydla. Na handlu bydla wzrosl Urugwaj, a sprzedaz miesa nadal stanowi najwazniejsza czesc eksportu, wiec trudno się dziwic, ze tradycja gaucho jest bardzo mocna (polowa souvenirow to noze, lassa czy popregi gaucho). Festiwal ma to do siebie, ze odbywaja się na nim pojedynki gaucho znane z 8 mili Eminema. Otoz jeden gaucho wychodzi na scene z gitara i cos spiewnie improwizuje, a drugi ma mu potem odpowiedziec na temat. Potem pierwszy znow odpowiada i tak trwa pojedynek. Zaluje, ze się nie zalapalismy...
Nastepnego dnia Gonzalo leci do pracy, a my na ostatnie kilka godzin do miasta. Kupujemy jeszcze lokalny pojemniczek na mate na targu i czas jakos tak szybko mija. W autobusie na dworzec humor psuje nam falszujacy chlopaczek dracy jape ile wlezie a nastepnie zbierajacy chyba na piwo. Ale to jedyne zaklocenie harmonii istnienia w tym niebiansko spokojnym miescie. Wyjezdzamy stad z zalem, nie spotkawszy Kobylanskiego, konsumujac ostatnie chivitos na dworcu i wysylajac pocztowki (bo tu wysylka 3 zl, w Argentynie – 15 zl – to chyba swiatowy rekord). Autobus dowozi nas na prom, a nastepnie znow rozparci, choc juz nie tak wygodnie z powodu wiekszych tlumow, wracamy do portu w Buenos.