Nastepnego dnia dostajemy mejla od jednej z czlonkin hospitalityclub. Tak! Mozemy nocowac! Swietnie, spedzamy kolejny dzien konczac prace w kafejce a wieczorem spotykamy się z Monica. Ta okazuje się bardzo sympatyczna i konkretna osoba. Obwozi nas po miescie, choc juz po zmroku, zamawia dla nas pizze i czestuje winem oraz mate! Niestety, duzo czasu nie mamy. Jutro autobús do Ushuai, wiec rozmowa urywa się dosc szybko. Moze w drodze powrotnej się spotkamy... oby...
Nastepnego dnia Monica wychodzi do pracy a my na autobús. Niestety jest tylko jeden dziennie i jedzie tylko w dzien, a to z uwagi na prom przez ciesnine Magellana, ktory w nocy nie kursuje. A wiec dzien stracony... trudno.. Autobús ma miec wliczone posilki... hmmm dwie kiepskie empanady, kawa, kilka drozdzowek, napoj i kanapka to moze nie full service, ale zaspokaja podstawowe potrzeby. Miejsca na nogi tez niemalo, wiec nie narzekamy. Lwia czesc czasu podrozy pochlania przekraczanie granicy chilijskiej (trzeba jechac przez kawalek Chile, zobaczcie na mapie), plombowanie lukow bagazowych, odprawa wjazdowa, odprawa wyjazdowa, prom itp. itd. Trafilismy na kolejnego mistrza w konkurencji przepisywania danych z paszportu. Tym razem przed imieniem dodali nam skrot oznaczajacy narodowosc, wiec zostalismy ochrzczeni Poljoanna i Pollukasz:-)
Trzeba wjedziec, ze Chile ma niezlego fiola na punkcie pryszczycy i innych chorob, wiec powolalo specjalne sluzby fitosanitarne (SAG), ktore na granicach przetrzepuja ludziom pracowicie bagaze szukajac jakichkolwiek produktow spozywczych i po znalezieniu radosnie je dezintegrujac na oczach zszokowanych posiadaczy, a nie gardzac rowniez czasem mydlem czy szamponem. Slowem, istne wariactwo. Nas czekalo tylko niewinne przeswietlanie plecakow skanerem, wiec mozna powiedziec, ze się nam upieklo hehehe...Na promie mamy nadzieje zobaczyc zapowiadane przez Monike delfiny, te same, ktore umknely nam w Trelewie. Dla mnie jest niestety za zimno, wiec chowam się do autobusu, ale Aska dzielnie zostaje i udale jej się zrobic dwa dalekie zdjecia egzotycznych ssakow, a raczej ich ogonow. Beda na blogu, ale to naprawde nic takiego...:)
Znuzeni, po zmroku przybywamy do Ushuai. Turystow nieduzo, nic zreszta dziwnego, bo ziab w kolo. Meldujemy się w hostelu i kontaktujemy z hostem z hospitality. Hehe wyglada na to, ze jutro mamy darmowy nocleg. Super! Piszemy bloga i idziemy spac! Aha, jutro zwiedzanie kanalu Beagle z lotu lodki, muzeum wieziennictwa i moze kilka nowych osniezonych szczytow dla zblazowanych czytelnikow. Jestesmy na koncu swiata!!!!
Ushuaia okazala się malym i sympatycznym miasteczkiem, choc oczywiscie, jak cala Patagonia dosc drogim. Nie udalo nam się znalezc hosta w internecie na te noc, ale jeden z lokalnych gospodarzy obiecal przenocowac nas jutro. Poniewaz i tak byl wieczor, zwiedzanie moglismy rozpoczac dopiero nastepnego dnia. Co gorsza, okazalo się, że autobusy powrotne do Rio Gallegos jezdza tylko co dwa dni, chociaz przyjezdzaja tu co dnia. Co drugi ginie na miejscu, czy jak? Pingwiny szmugluja je na Antarktyde? Do dzis nurtuje mnie to pytanie… NAstepny bus jedzie jutro rano, wiec pojedziemy stad najwczesniej po-pojutrze. Uhhh, trudno.
Znaleziony hostel okazal się niedrogi, a poniewaz cena obejmowala internet na miejscu i sniadanie, nie wahalismy sie. Malo luda, niski sezon, wiec dostalismy 4osobowa sale tylko dla siebie. Huha! Gdyby nie ten zzzziab na zewnatrz. Nasze zale ukoila pyszna kolacja w pobliskiej knajpce i oczywiscie butla zacnego winka za 5 zl. (naprawde bylo dobre!)
Nastepnego dnia powloczylismy się po miescie, cykajac jak szaleni fotki otaczajacych miasto osniezonych szczytow. Maja tylko 1500 m wysokosci, ale sa nad samym morzem, wiec wrazenie jest dosc mocne! Z wycieczki do pobliskiego lodowca zrezygnowalismy z dwoch powodow, z lenistwa, bo zepsuty byl wyciag, ktory skracal dwugodzinna wspinaczke, oraz ze zblazowania, bo okazalo się, że do giganta Moreno, ktorego fotki sa w poprzednim wpisie, duuuuzo mu brakuje. A zatem kolejne lodowce moze za rok... Z wizyty w Muzeum Wieziennictwa (Ushuaia byla kiedys kolonia karna!!! Brrr!) zrezygnowalismy z powodow finansowych – zazyczyli sobie 30 zl za wstep, korzystajac z tego, ze to jedyne muzeum w miescie. Hehe. Nie podarowalismy sobie za to rejsu po kanale Beagle, najtanszy statek jaki znalezlismy to starenka Barracuda, z 30letnia tradycja w biznesie. Statek byl mocno klimatyczny, przewodniczka urodziwa, napotkane lwy morskie zwinne ale i smierdzace, a kormorany siedzialy sobie na skalach totalnie nas swymi czerwonymi oczkami olewajac. WIdzielismy tez Latarnie z Konca Swiata, znana podobno czytelnikom Verne a (pierwsze slysze) a potem dowiedzielismy się, że to nie ta, bo Verne się pomylil a ta wlasciwa lezy na jakiejs wyspie. Mala strata, krotki zal.
Po powrocie spladrowalismy sklepy z pamiatkami, pocykalismy troche zdjec i ruszylismy do domu naszego gospodarza, zaopatrzeni w prowiant do przygotowania pierwszej od wiekow DOMOWEJ KOLACJI. Gospodarz, Daniel, okazal się milym czlowiekiem w wieku lat ok. 40, ktory jednak jak wielu ludzi na tym przemilym kontynencie cierpial na szajbe socjalistyczno-anarchstyczna, z filmowa biografia Fidela na polce i te klimaty. A wiec musielismy wysluchac troche o tym, ze kapitalizm jest be, ze konsumeryzm jest be, i jak ten wyscig szczurow czlowieka wyniszcza. A w Afryce tubylcy pracuja godzine dziennie i sa szczesliwi, chociaz nic nie maja! Tak to jest, jak się mialo Stany w charakterze Wielkiego Brata. Z braku innych opcji, czlowiek czerwienieje. Mozna im tylko pozadroscic, ze nie przekonanali się z bliska jak smakuje to co podziwiaja. Coz, sam Daniel tez się szarancza nie zywi, ale nie polemizowalismy. Lubi zimno, i przeprowadzil się tu z goracej polnocy kraju, za to go szanuje, choc nie rozumiem. Potem Daniel poszedl na kurs salsy i przyprowadzil jeszcze jednego kompana do pogadanki swiatopogladowej, wiec zrobilo się goraco. W odwecie zaserwowalismy im Asina zupe z dyni, wiec musieli się zamknac i falszywie chwalic ("Pycha, ale wiesz, my nie jestesmy przyzwyczajeni do jedzenia warzyw").
Perspektywy byly nieciekawe, na szczescie okazalo się, że dostalismy bilet na jutrzejszy samolot do Rio Gallegos, wiec nie musimy tu kiblowac jeszcze jednego dnia. Samolot byl raptem 30 zl drozszy od autobusu, wiec dobra nasza..
Nastepnego dnia pozegnalismy się wylewnie z gospodarzem i ruszylismy na lotnisko. Pod lotniskiem byly dobre widoczki na gory przy wschodzacym sloncu, wiec o malo nie spoznilem się na samolot zapamietale je fotografujac. Z samolotu widoki na Andes Fueguinos byly jeszcze zacniejsze, zobaczycie jutro, jak beda fotki!!!
W Rio Gallegos spedzilismy kilka godzin w kafejce, w biegu spotkalismy się z Monika odbierajac od niej pozostawiona przez Asie ostatnim razem czapke i popedzilismy na popoludniowy autobus do Perito Moreno (miasteczko o tej nazwie lezy jakies 600 km na polnoc od swojego imiennika, lodowca, wiec lepiej ich nie pomylic!) gdzie nastepnego dnia rano mial na nas oczekiwac facet z agencji, majacy zabrac nas do Jaskini Raczek (Cueva de las Manos), zawierajacej prehistoryczne rysunki, z ktorych najstarsze sprzed 9 tys lat! Podniecenie rosnie, ale o reszcie dowiecie się dopiero jutro, bo inaczej zaraz spieprzy mi bus do San Augustin, gdzie mamy zwiedzac parki narodowe Ischigualasto i Talampaya (to dopiero za kilka postow), a wtedy bede naprawde ZLY i i tak pisania beda nici, nie mowiac juz o tym, co zrobi ze mna Asia!
Na zrazie!