Z La Rioja zajezdzamy nad ranem do Tucuman, gdzie nasz autobus pieknie się skomunikowal z nastepnym, do Cafayate. Przekasiwszy cos na droge, wsiadamy i zapadamy w sen (mamy czas do 11 rano, ach, jak się wyspimy!), z ktorego budza nas po godzinie. Chicos! Przesiadka. E, ki diabel? Przecierajac zaspane oczy widzimy widok iscie kolumbijski (tonaca we mgle gorska serpentynka wijaca się wsrod wsciekle zarosnietych zboczy). Z plecakami mamy wspinac się pod gore nie wiadomo dokad i czemu. Za rogiem mijamy tablice Koniec Swiata i niezly korek, co ciekawe, pustych samochodow. Na gorze zastajemy ciezarowe rozkraczona w poprzek drogi (nie wiemy jak tojej się udalo), z ktorej pracowicie wyladowuje się cegly. Kierowcy zablokowanych samochodow wespol w zespol z przewoznikiem cegiel stoja w koleczku i z usmiechem na ustach bawia się w trojki murarskie. Ale klimaty! Dotaczamy się do podstawionego z przodu autobusu i znow zasypiamy. Okazuje się ze autobús na miejsce zajezdza mimo wszystko na czas. Czapki z glow. Na miejscu oddychamy z ulga – znow jestesmy w strefie upalow. Miasteczko od razu do nas trafia. Wszystko ladniutko pomalowane, mijamy kilka ciekawostek, do ktorych warto wrocic, a nad winnicami co chwila przelatuje KLUCZ PAPUG! Na przystanku autobusowym wita nas naganiacz oferujacy camping za, uwaga, poltora zlotego od lebka i trekking po okolicznych kanionach za jedna trzecia ceny oferowanej przez agencje z wiekszej i dalszej Salty (niech zyja male miasteczka). Rozbijamy namiot, papugi radosnie sobie lataja w te i wewte. Ide pod prysznic, a Los na rekonesans do miasta. Za niecale dwie godziny wycieczka, ale chce się przekonac co oferuje druga firma trekkingowa. Wraca niepewny, bo tam powiedzieli mu, ze w naszej nie ma, jak u nich, studenta geografii, ktory wszystko fachowo objasnia tylko wesolka, ktory na pytanie, czemu skaly sa czerwony, odpowie, “bo Pan Bog je tak pomalowal”. Cholera wie, czy mu wierzyc, czy to moze znowu lokalne podejscie do uczciwej konkurencji. W kazdym razie los troche zamarudzil i do odjazdu obu agencji zostalo 10 minut, a kiszki marsza graja. Zamawiamy lomitos na wynos (pyszne kanapki z miesem, warzywami i jajkiem) ale nie sa gotowe do wziecia, wiec czas mija. Agencia “fachowa” odjezdza o czasie, wiec nie ma juz wyboru, zabieramy zarcie i wpadamy do vana. Trzeba jeszcze zahaczyc o camping po polary i kurtki, bo po zachodzie slonca podobno się wychladza. Jedna z francuskich turystek bardzo się opiera, burczac pod nosem, ze nie ma czasu. Kit jej w oko. W samochodzie znowu sami Francuzi i Niemcy, kazdy jedzie sobie, rozmowy się nie wywiazuja. Jak milo znowu spotkac Europejczykow, wiwat ponuracka kultura!
Dojezdzamy kawalek do Quebrada de Cafayate, czyli darmowego i nieogrodzonego cudu natury, kompleksu kanionow, kolorowych i niewiarygodnie pofaldowanych skal i skalnych jam. Wycieczke zaczyna się 50km od miasta, po czym jedzie się z powrotem, wyskakujac z szosy na kolejne atrakcje. Najpierw diabla gardziel (Garganta de Diablo) czyli prawie pionowa sciana otoczona skalami, jak wielka otwarta geba. Jednemu z Francuzow zachciewa się wspiac na sama gore, Los tez się pcha, ale to nie na niego musimy czekac kilkanascie minuta z zejdzie. Troche kiepski to byl pomysl, bo i tak jestesmy spoznieni (przez nas:-) ) a slonce z zachodem czekac nie bedzie. Potem trafiamy do skaly tworzacej naturalny amfiteatr i, zgodnie z nazwa, zastajemy tam wystep choru. Co prawda z poczatku jakis pan probuje nas teatralnym szeptem odgonic, mowiac ze to wystep prywatny, ale Amfiteatr prywatny nie jest, a poniewaz go nam zaslaniaja, to niech dadza przynajmniej posluchach. Akustyka boska, chor niezly, a do tego ma ciekawe ludowe stroje i do muzyki dodal fajna choreografie (np. solistka z przodu, a chor robiacy tlo jest odwrocony tylem – ale to chyba do zrobienia tylko w tych wyjatkowych warunkach, bo ich glos odbija się od skaly, a normalnie poszedlby do tylu). Ostatni kawalek wszystko bije na glowe: jest to piesn z czasow apartheidu o nadziei itd. Dzieciaki zaczynaja intonowac, po czym ruszaja w strone widowni, kazdy zatrzymuje się przy jakims sluchaczu i spiewa dla niego, przy nastepnej zwrotce kladzie mu reke na ramieniu i wpatruje się anielsko, a na koniec caluje czule w policzek. Wow, CLIL-owcy, musimy przemyslec taka strategie – publika bedzie nasza.
Potem zwiedzamy jeszcze kolejne kaniony, widoczki itd., zagladamy tez na lokalny cmentarz, o ilez skromniejszy od Recolety. Slonce rzeczywiscie nie czeka, wiec ostatnie atrakcje troche ciemne, a malowniczy zachod slonca nie wystapil (glupie chmury). Okazalo się ze z przyczyn technicznych (mokro i samochod nie moze przejechac, czy cos tam) nie doszlismy do glownego magnesu tego miejsca – bajecznie kolorowego kanionu, ktory pokazali nam z takiej odleglosci, ze nawet go nie poznalismy ze zdjec. Trudno, postanowilismy jutro wynajac rowery i zwiedzic go sobie bez pospiechu, takze ciag dalszy nastapi.
Wieczorem leniwie wloczymy się po miasteczku, glownie po sklepach z pamiatkami, gdzie bardzo przyjemnie i owocnie gawedzimy z ich wlascicielami. Nie mozemy wyjsc z podziwu. Przyzwyczailismy się juz ze w porownaniu z mieszkancami Kolumbii i Brazylii, argentynscy sklepikarze i ogolnie obsluga jest moze nie od razu arogancka, ale wyraznie nie wychodzi ze skory zeby ci dogodzic albo chociaz zamanifestowac swoja sympatie. A jak wprowadzi w blad ktory nas potem kosztuje, to na nic nasze grozne miny - wzruszaja ramionami i nie wspolpracuja. Zwlaszcza w mocno turystycznej Patagonii bywa ze klienta traktuje się bezosobowo i bez zbednych slow. Na przyklad w Calafate rece mi opadaly w kontaktach z pania w kasie autobusowej. Pytamy o busy do lodowca, pani mowi, ze nastepny o 14.00. Mamy niecala godzine, wiec los w biegu szuka internetu, zeby troche zwolnic zapelniona karte aparatu. Wbiega zdyszany na ostatnia chwile, prosze o bilety, a pani na to flegmatycznie, ze za malo chetnych i bus nie jedzie (tylko ze wiedziala o tym od dawna, bo, jak się potem dowiadujemy, poza sezonem popoludniowego busu w ogole nie ma). Nikt inny nie jezdzi? Moze jakas agencja. A o ktorej? A o tej samej czyli w tej chwili. Trzeba zbiec kawalek z plecakami do najblizszej agencji (oczywiscie oni tez nie jada). I tak wlasnie czlowieka traktuja jak baca miastowych, co to zaszkodzi troche sobie z niego jaja porobic. Cafayate na tym tle to jakas magiczna enklawa. Przyjazni i pomocni (ale wcale nie nachalni) sa nawet Indianie, do ktorych (przy braku uprzedzen na wstepie podrozy)zrazilismy się w Ekwadorze - bo zamknieci w sobie, ani be, ani me, i na kazdym kroku bezczelnie nas oszukiwali. Tu w jednym indianskim sklepie spedzilismy pol godziny po tym jak juz kupilismy co mielismy kupic. W dodatku w ciagu jednego dnia 4 razy liczyli nam mniej niz powinni - za obiad, za internet, za rowery.
Nieustajaca promocja! Wlasnie pan od pamiatek nas oswiecil, ze mozemy jechac do niezaliczonej atrakcji na rowerze. Mielismy zabrac się rano autobusem a potem spokojnie polazic po gorkach i wrocic 30 km rowerem. Ale rano w autobusie nie bylo juz miejsca na rowery. I w sumie dobrze wyszlo, bo droga raczej z gorki niz pod, wiec lepiej autobus zostawic na powrot. Pan z wypozyczalni rowerow wyjasnil nam marszrute: mielismy isc sciezka wzdluz rzeki i potem okrazyc jedna zielona gore, zajsc od tylu druga czerwona itd. Ale rzeka jak to rzeka na polnocy Argentyny. Przeszlismy i nawet jej nie zauwazylismy, a pech chcial ze dwiescie metrow dalej byla nastepna i ta, owszem, znalezlismy, tzn. jej suche koryto. Szlismy jego sladem, droga się wila pod gore, po obu stronach ciagnal się skalny labirynt, ze dwa razy na stromych i calkiem sypkich podejsciach los mnie podsadzal, a ja jego wciagalam za plecak, az dotarlismy do trzeciej pionowej sciany i musielismy zawrocic. Dochodzimy z powrotem do poczatku rzeczki i patrzymy, rzeczywiscie się rozwidla, aha, to teraz trzeba dla odmiany pojsc na prawo. Wlasciwie to zadnej gory nie okrazamy, bo prawde mowiac wspinamy się po niej pod niezlym katem. Hm, dojdziemy gdzies dzisiaj czy raczej nie baudzo? Wreszcie ze szczytu widac upragniona kolorowa gorke i idac w jej strone trafiamy na rzeke, od ktorej trzeba bylo zaczac. Uff! Sporo drogi nadlozylismy ale przynajmniej bylo troche wrazen i niespodziewanych widokow. Ale wrocilismy do szosy ledwie zywi, a tam lapanie stopa z rowerami kiepsko nam szlo. Na szczescie zgodnie z rozkladem przyjechal bus ktory tym razem mial dla nas miejsce. Po powrocie zwiedzilismy winnice - pan sypal pracowicie liczbami, ale nie wysilal się nadto, bo wiedzial ze i tak przyszlismy glownie na degustacje. W zakladzie psow tyle samo co ludzi, co pokrywa się ze srednia argentynska. Psy nie sa od pilnowania tylko po prostu sa na wyposazeniu,jak wszedzie dookola. W Argentynie jedyni zebracy jakich spotykamy to psiaki, ale za to wybredne, bo nie rusza niczego poza miesem. Tak czy siak, degustacja nas zawiodla, bo wina mieli mocne i z dziwnymi posmakami. Na dobranoc jeszcze tylko bife de lomo czyli soczysty powod zeby przymknac oko na wyzysk krow i idziemy do lodziarni Miranda, slynnej z lodow winnych (wow! lody nie o smaku wina, ale faktycznie krecone z caberneta i z lokalnego torrontesa).