Następny dzień upłynął nam na leniwych spacerach po centrum i dzielnicy indyjskiej. Wieczorem wsiedliśmy spokojnie na samolot do Singapuru (bilet z promocji za grosze w AirAsia). Ciekawostką lotu było to, że dostaliśmy posiłek (pyszne indonezyjskie szaszłyczki satay z pikantnym sosem orzechowym). Air Asia to tania linia, więc zaskoczyło nas to, że dali nam żarcie za darmo, bo zwykle tego nie robią (o posiłku wiedzieliśmy, już rezerwując bilet). Ale może strategia polega na tym, że kilku wybranych dostaje za darmo (może 10 osób), a reszcie leci ślinka?
Lot był króciutki i spokojny. Na miejscu wypełniliśmy formularz, w którym grubymi, czerwonymi literami grożą śmiercią przemytnikom prochów. Imigracja przebiegła sprawnie, spokojnie i bardzo wydajnie. I taki był też cały nasz pobyt w tym dziwnym mieście – przepełniony duchem spokoju i wydajności.
W automacie kupiliśmy bilety na metro i dokładnie za 29 minut (tyle wynosił przewidywany czas podróży podany na tablicy) byliśmy na miejscu spotkania z naszym gospodarzem, Etienne. Szybka rundka po okolicznych pubach dla biednych turystów (czyli tych z plecakiem Alpinusa, a nie tych z torbą Vuittona) upewniła nas, że na piwo w Singapurze nas raczej nie stać (od 6 do 12 euro za 0,5l kufel). Mimo wszystko kupiliśmy sobie po tym najtańszym piwku dla ubogich i rozkoszowaliśmy się nim przez jakiś czas. Niestety było już późno, więc musieliśmy wskoczyć w metro i ostatnim pociągiem wrócić do Etienna na noc.
A propos metra: metro ma kilka linii. Działa szybko i sprawnie. Zabawne jest to, że przy kupnie każdego jednorazowego biletu trzeba zapłacić dolarową kaucję za plastikową kartę, na której zapisany jest bilet. Po wyjściu z metra bilet wkłada się do specjalnego automatu i wylatuje dolar. Pochwalam reutylizację biletów, ale nie bardzo rozumiem, dlaczego nie można tego rozwiązać tak jak w Kuala Lumpur lub Bangkoku, gdzie bilet trzeba wsadzić do bramki przy wejściu, bramka go wypluwa, potem go zabieramy i wsadzamy do kolejnej bramki, wychodząc z metra. W tej drugiej bramce bilet już zostaje. Bez wsadzenia biletu do drugiej bramki nie można wyjść. No więc w Singapurze jest tak samo, ale potem jeszcze trzeba iść do maszyny po swojego dolara. Trochę to czasochłonne, ale oni chyba lubią tworzyć takie rygory. Nie bez kozery nazywani są Szwajcarią Azji (no, ja ich tak nazywam, ale na pewno nie bez kozery, czymkolwiek jest kozera...). Więc kupno i sprzedaż biletów stało się naszym rytuałem przy korzystaniu z metra. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że można kupić kartę długoterminową i ładować na nią bilety, co wychodzi ciut taniej, ale karta kosztuje 5 SGD i jest bezzwrotna (kolejny debilizm), więc się nie opłaciło. Jeszcze jednym fenomenem jest brak biletów okresowych – za każdy przejazd płaci się osobno. Jak widać, władze leją na promowanie transportu publicznego sikiem falistym – samochód kosztuje tu ze dwa razy tyle, co gdzie indziej, do tego potworne podatki i opłaty plus grube tysiące za wyrobienie prawa jazdy, nie mówiąc już o garażu czy korkach. Więc i tak każdy normalny człowiek jeździ metrem i autobusami (poza naprawdę bogatymi i wariatami na skuterach). Nie znaczy to jednak, że metro jest centrum życia towarzyskiego. W wagonikach (nagrany głos zapowiada z wyprzedzeniem KAŻDĄ stację i KAŻDĄ możliwość przesiadki, podawana jest też strona, z której otworzą się drzwi – niby proste, a jakie pomocne!) większość ludzi ma wzrok wbity w swoje iphone‘y, ipody, ipady, konsole do gier i laptopy. Wygląda to trochę jak pociąg pełen autystyków. Ciekawe, jak jest w Japonii... Wysiada się z metra ciut łatwiej niż gdzie indziej w Azji, bo ludzie mniej walą do środka i ogólnie pozwalają wysiąść, ale gdyby nie pozwalali, to na peronie w godzinach szczytu są specjalne panie, które ustawiają wsiadających po boku od drzwi, żeby wytworzyć szpaler dla wysiadających. Panie karcą też przy okazji ludzi spożywających żywność lub napoje na peronie (zakaz!) i ogólnie zaprowadzają w metrze atmosferę szacunku i moresu.
Kiedy już człowiek wyściubi głowę spod powierzchni ziemi, odkrywa ze zdumieniem, że... pada. Trudno się dziwić, w końcu Singapur jest trzecią najbardziej deszczową stolicą na świecie. Gdy akurat nie padało, przeszliśmy się szybko po indyjskiej dzielnicy (stare, ciut zaniedbane kolonialne budynki przemieszane z nowymi blokami, nie ach czy och, ale menu w knajpach łaaadne, choć ceny już bardziej polskie, 25-35 zł za danie). Zaliczyliśmy też mekkę amatorów taniej elektroniki, czyli centrum Sim Lim Square. Nic ciekawego, ceny jak w Europie, tylko sprzedawcy bardziej nachalni; przy okazji przestroga: orientujcie się dobrze w cenach tego, co chcecie kupić, bo będą was chcieli naciągnąć – np. „nie mam tego modelu, ale mam lepszy, nowszy“ – wszystko ok, ale ten nowszy jest normalnie dużo tańszy, bo ma gorsze parametry, ale oni sprzedadzą wam go w cenie starszego, czyli przepłacicie np. kilkaset euro; druga metoda łapania jelenia to sposób na akcesoria – nawet kiedy znajdziecie już tani aparat, facecik może próbować was przyciąć na filtrach, battery packach czy statywach po absurdalnie wysokich cenach, żeby zrekompensować sobie małą marżę na sprzedaży aparatu. Za to w shoppingach sklepy fotograficzne są uczciwsze i dobrze zaopatrzone, ale ceny jednak nadal europejskie. Aha, o ceny warto wcześniej spytać mailem, to dostanie się korzystniejsze niż na miejscu w sklepie i potem się na tego maila powołać (mogą poprosić o jego wydruk). Obejrzeliśmy też jedyny chyba znaczący meczet (Singapur, w odróżnieniu od Malezji, jest raczej zdominowany przez Chińczyków – muzułmańscy Malajowie i Hindusi stanowią tu mniejszość). Obok meczetu była Arab Street, na której jednak same sklepy z tekstyliami, a spodziewanych kebabów brak. Jednak sympatyczną marokańską knajpkę wyhaczyliśmy na równoległej Haji Street :) Właściciel dał nam kilka pomocnych wskazówek i mapę okolicy.
Na sam koniec zostawiliśmy sobie zatoczkę (Marina). Znajduje się tam singapurskie city, czyli pęczek ściśniętych wieżowców (niektóre o całkiem fantazyjnych kształtach) przeglądających się w wodach rzeki Singapur. Efekt jest zupełnie bombowy, to jedna z najładniejszych futurystycznych dzielnic, jakie widzieliśmy – nowa, błyszcząca i wycacana. Bardzo efektowna jest hala widowiskowa Esplanade w kształcie 2 owoców duriana – okrągła z mieniącymi się ostrymi wypustkami. Najnowszą gwiazdą okolicy jest natomiast hotel-casino Marina Sands@. Składa się z trzech wielkich wysokościowów połączonych na górze ogromną „parówą“, na której dachu jest taras widokowy z palmami, basenami i diabli wiedzą czym jeszcze. Miejscowi nazywają to trzema palcami (taka chińska poetyka zapewne...) Próbowaliśmy nawet przedsiębiorczo wjechać na taras windą hotelową „na krzysia“, ale w połowie drogi (tam gdzie wsiada się w następną windę) zatrzymał nas rzutki portier, żądając okazania karty gościa. Ale już stamtąd – piętro bodajże 55. – był niezły widok, chociaż zza szyby. Niegoście niestety muszą za taras bulić 20 singapurskich dolarów, a że było późno, przełożyliśmy to na następny dzień. Podobnie jak ewentualną wizytę na pobliskim „Singapore flyer“, czyli ogromnym diabelskim kole (160 m średnicy), które ponoć zapewnia wspaniałe widoki na miasto i zatokę. Obrót trwa jednak cała godzinę, a zdarzały się awarie, kiedy to pasażerowie byli uwięzieni przez godzin sześć czy siedem, więc musimy to wziąć pod uwagę. Kolacja w indyjskiej knajpie w Little India była miła, choć nie tak tania jak w Malezji. Do tego facet chciał nas przyciąć na rachunku, na co w drogich krajach reagujemy wyjątkowo alergicznie. Na szczęście położył uszy po sobie i awantury nie było. Ale niesmak pozostałe, choć żarcie było mniammniam.
Następnego dnia do centrum podjechaliśmy autobusem. Autobusy są tak samo dokładne i precyzyjne jak metro. W dwupiętrowych nie wolno nawet podróżować na stojąco – nie ma miejsc, czekasz na następny. Nie żeby długo, pewnie jakieś 3 minuty, ale zawsze. Zabawne jest to, że kierowca nie wydaje reszty – do skrzynki na kasę możesz wrzucić, ile chcesz, i on za tyle wydrukuje ci bilet, ale reszty nie wyda. Straciliśmy tak dolara, czy dwa, zanim się zorientowaliśmy. Ale nie myślcie, że oni tylko łupią. Sprawiedliwość musi być. Na przystankach znaleźliśmy na przykład informację, że służby miejskie pomierzyły jeszcze raz odległości między przystankami i skorygowały je (poprzednie wymiary były widać niedokładne). Wskutek tego obniżono taryfy za przejazd na poszczególnych trasach (cena zależy od odległości). A zatem podróżnych, którzy płacili stare taryfy uprasza się o zgłaszanie po zwrot nadpłaconych pieniędzy. Porządek musi być.
Autobus jest pełen zabawnych ostrzeżeń, przylepionych jednak do szyb w śmiertelnie poważny sposób. Najciekawszy wydał nam się rysunek przekreślonej pięści z napisem „no assault on bus captain!“ („Nie napadać na kapitana autobusu!“). Tak, tak właśnie określa się tam kierowcę. Singapurski angielski, na ogół perfekcyjny, ma swoje małe osobliwości czy zaszłości, które mogą obcokrajowców śmieszyć.
Ostrzeżenia w Singapurze zresztą obfitują nie tylko w autobusach. Np. w windach czasem proszą o niesikanie (bo taki banał jak zakaz plucia widzieliśmy już w wielu innych miejscach). A ponieważ kraj ten został pomyślany jako kraj akuratny, a akuratność w takiej obfitości kast, kultur i klas społecznych niełatwo wymusić, stosuje się grzywny, niektóre całkiem pokaźne (5000 SDG za śmiecenie – to już konkretna suma!) Nie na darmo Singapur nazwany jest „the fine city“ – znający angielski zrozumieją żart.
Z rozmów z mieszkającymi tu Europejczykami wyłonił się smutny obraz Singapuru, jako społeczeństwa całkowicie pochłoniętego pracą, pogonią za karierą oraz konsumpcją (w to łatwo akurat uwierzyć, zważając na to, że poza biurami cały kraj składa się z centrów handlowych i restauracji – życia nie starczyłoby, żeby zwiedzić wszystkie shoppingi). Jeśli to prawda, to pewnie tak surowe kary za narkotyki nie są tak zupełnie od czapy. Normalny człowiek zaćpałby się tu na śmierć ze smutku już po kilku miesiącach. Ale nie wiem, czy to prawda, a miejscowych praktycznie nie znamy.
Drugi dzień niestety padało. Bez przerwy i jak z cebra, a to niezwykłe nawet w Singapurze. Deszcz tutaj pada prawie co dnia, ale tylko małymi porcjami, a potem ustaje. Niestety specjalnie dla nas lało non stop. A więc zwiedziliśmy muzeum. Muzeum Cywilizacji Azjatyckich polecamy każdemu. Warto zarezerwować cały dzień lub nawet więcej. My nie mieliśmy tyle czasu, więc 4h spędziliśmy tam ganiając z wywieszonymi językami od gabloty do gabloty. Muzeum jest nowoczesne, wspaniale zorganizowane (oczywiście) i naprawdę fascynujące. Jest sporo rzeczy i dla dzieciaków i dla dorosłych. Zabrzmi to może banalnie, ale przez te kilka godzin bardzo dużo się dowiedziałem. Naprawdę, idźcie do muzeum. 8 SDG to żaden wydatek za coś takiego (ogólnie muzea nie są w Singapurze drogie).
Następnego dnia rano pobieżyliśmy na samolot. Znów metro, 29 minut, miła pani ogłaszająca nazwy stacji, oddanie biletów w automacie, wszystko jak przy przylocie, ale wstecz. Na lotnisku spotkaliśmy się ze starym kumplem (miejscowy), którego poznaliśmy w Warszawie 6 lat temu i od tego czasu nie widzieliśmy. Teraz jest pilotem, ale z braku etatu pracuje na razie w kontroli lotów. Zjedliśmy przyspieszony lunch, odzyskaliśmy singapurski VAT za niewielkie zakupy (tak, zgadliście, szybko, sprawnie i uprzejmie) i wzięliśmy karty pokładowe. No i zagadaliśmy się... W ten sposób o mało nie spóźniliśmy się na samolot, bo przy bramce zjawiliśmy się 15 minut przed lotem. To co nastąpiło potem, wprawiło mnie w osłupienie. Koło nas nagle zaczęło kręcić się jak frygi sześcioro Chińczyków. Jeden oznajmił, że wszyscy na nas czekają. Drugi i trzeci szybko przepuszczali nasze bagaże przez skaner. Czwarty i piąty sprawdzali nasze dokumenty. A szósta – mała chichocząca panienka – pobiegła w stronę samolotu, machając, żebyśmy biegli za nią. Nikt nie tracił zimnej krwi i wszyscy byli uprzejmi. Całość zabrała 68 sekund. Udzieliła się nam trochę nerwowość, ale także poczucie, że działamy w zgranym zespole i nic nie może się nie udać. Słowem, na chwilę staliśmy się Singapurczykami. Na szczęście szybko wróciliśmy do siebie.
Na koniec małe postscriptum. W zamieszaniu na lotnisku zgubiłem paragon na kupiony w Singapurze obiektyw. Bez paragonu nie ma gwarancji. Napisałem więc mejla do sklepu w nadziei, że może wyślą mi kopię. Odpowiedź przyszła po 2 godzinach – nie zdziwili się, poprosili tylko o numer seryjny obiektywu.
Czy chciałbym tam mieszkać? Nie. Ale to były ciekawie i miło spędzone dwa dni.