Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Azja dla początkujących    Deszcz, deszcz, deszcz...
Zwiń mapę
2011
28
sty

Deszcz, deszcz, deszcz...

 
Indonezja
Indonezja, Sungaipenuh
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5919 km
 
Dużego autobusu nie ma, więc na dworcu kupujemy bilet na minibus, który koło jedenastej w nocy ma nas odebrać z hotelu. Przed wyjazdem zachodzimy jeszcze do Pizza Hut i jesteśmy mile zaskoczeni jakością. Nie ta żałosna parodia, co zwykle w tropikalnych krajach (oraz w Belgii ☺). A cena jak za zachodni obiad w turystycznej knajpie (18 zł za średnią pizzę). Parę minut po jedenastej jeszcze dzwonię do firmy transportowej, żeby się upewnić, kiedy przyjadą, bo mówili, że mogą się spóźnić. Za chwilę przyjeżdża furgonetka, kierowca mówi, że niepotrzebnie się martwimy, bo wszystko cacy, po czym zostawia nas pod jakimś sklepem, gdzie już jacyś ludzie czekają. Mija jedna godzina, druga. Nikt nie mówi po angielsku. Sprzedawca odpowiada na nasze pytania, że za 15 minut, potem, że za godzinę, potem że o trzeciej...ogólnie uśmiecha się szeroko i o niczym nie ma pojęcia. Wreszcie, pół do czwartej zajeżdża jakiś rzęch, kierowca wysiada i na podsunięty przeze mnie bilet gniewnie macha ręką, mówi coś po indonezyjsku i pokazuje na migi, że idzie spać. A do busa wsiąść nie daje. Po pół godziny wraca z zaplecza i przez kolejną godzinę pije posępnie kawę. Potem gdzieś wydzwania i krzyczy do słuchawki. Wkurzamy się trochę, ale zaczyna nam świtać, że to jednak nie nasz bus i oddychamy z ulgą, bo jazda nim byłaby okrutna. Oprócz nas czekają jeszcze dwie babiny, którym na przystanku kazali się stawić o ósmej wieczór. Wreszcie o piątej zajeżdża van, jak się okazuje, wezwany przez nadąsanego kierowcę. Przez kilka ładnych minut trwa akcja upychania bagaży, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu zakończona sukcesem. Nie dajemy się wcisnąć na ostatnie miejsca, więc zajmują je babcie, ze zrozumieniem lustrujące nasze długie nogi. Droga całkiem wygodna, z tym zastrzeżeniem, że pod nogami mam swój plecak, więc trzymam je między fotelem kierowcy i pasażera z przodu. Pasażer co chwila mnie trąca niby przypadkiem, aż w końcu otwarcie się przypieprza, że mu przeszkadzam. Tu miarka się przebiera, więc zalewam go potokiem słów dla niego zupełnie niezrozumiałych, wspartych gestami, z których wynika dobitnie, że ma się nie rozpychać i przestać mnie obijać. Tyradę kończę krótkim a dosadnym „dilarang! (wzbronione)“. I tu następuje niespodzianka. Chłopak na to: „Aaaa, dilarang“, kiwa głową i nawet odsuwa fotel ciut do przodu! A potem już jedziemy w najlepszej komitywie, hyhy. Godzinę przed celem jest przerwa na lunch. Trochę bez sensu tracić czas, ale tak już mają (w powrotnej drodze z kolei przerwa w tej samej knajpie po godzinie od startu). Całkiem smaczne jedzenie, ale porcje strasznie małe. Bierzemy dokładkę, nawet się nie najadamy do syta a płacimy tyle co w Pizza Hut. Dojeżdżamy na miejsce w pełnym słońcu. Kersik Tua to tycia ulicówka, położona przy herbacianej plantacji, niestety nie tak malowniczej, jak w Cameron Highlands, bo płaskiej. Znajdujemy polecaną w przewodniku kwaterę u miejscowych – niestety dość syfną, ale nie ma lepszych. Chcemy wspiąć się na wulkan Kerinci, ale spowija go tak gęsta chmura, że musimy gospodarzowi wierzyć na słowo, jak go wskazuje ręką. Wkrótce zaczyna lać, a jakże. Nuda, panie. Może byśmy parę dni przekiblowali w wiosce, czekając na pogodę, ale nocleg jest mało zachęcający. Za to gospodyni, która wg przewodnika, „przyrządzi wszystko, na co tylko przyjdzie ci ochota“, gotuje tłusto, bez warzyw i mdło. Czy wiecie jak wygląda słynny indonezyjski smażony makaron, mie goreng? Jest to zupka chińska rozprowadzona w mniejszej ilości wody i podprawiona glutaminianem sodu z saszetki. No to dziękujemy za takie frykasy. W okolicy uprawia się cynamon, a potem korę suszy na płachtach kładzionych na jezdni (momentami płachty zalegają po obu stronach i droga staje się kiepsko przejezdna) bądź nawet luzem na ziemi. Nic dziwnego, że w smaku kora jest mało aromatyczna i zakurzona. Nazajutrz z rana wsiadamy w busa na kolejnych 7 godzin. Nasze kręgosłupy wysyłają nam już listy z pogróżkami, więc obiecujemy im, że kolejne dni będą ciut bardziej stacjonarne. Nocujemy w Padangu, skąd nazajutrz mamy lot do Dżakarty. To znaczy mamy nadzieję, że mamy, bo nie kupiliśmy jeszcze biletu. Na stronie Lion Air bilet trzeba kupować co najmniej 48 godzin przed odlotem, a my decyzję podjęliśmy z dnia na dzień. Na szczęście jest sporo wolnych miejsc i na lotnisku można kupić bilet w tej samej rewelacyjnej cenie 120 zł (taniej niż morderczy ponadtrzydziestogodzinny autobus). Bywaj, Sumatro.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (1)
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
yugzfiftytwo
yugzfiftytwo - 2011-02-11 19:13
Hej,
Bon courage pour votre arrivée à Jakarta, là bas la pollution est horrible et les tuk-tuks complètement fous...
Prenez le train si vous pouvez !
bisous de Paris
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4