Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Azja dla początkujących    Bali - miła niespodzianka
Zwiń mapę
2011
08
lut

Bali - miła niespodzianka

 
Indonezja
Indonezja, Ubud
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7653 km
 
Autobus wypluł nas w Denpasarze o nieludzkiej godzinie. Stąd do naszego celu, Łubudu, przepraszam, Ubudu, jakaś godzina drogi, więc za wcześnie, żeby się tam pchać. Hotel przy dworcu zabarykadowany, ale znalazłam inny trochę dalej. W recepcji głucho, ale chociaż bramy nie ma, więc dało się wejść. No to wchodzę i z wrażenia padam. Wypielęgnowany ogródek ze stoliczkami, wokół posadzka w szachownicę, sam hotel z zewnątrz też świeżo wykończony. A obok tego wszystkiego – wielka chińska świątynia we wszystkich kolorach tęczy, poważnie. Tyle że żywej duszy nie ma. Nagle z podłogi w recepcji podnosi się kobita, która tam spała. Mysz na półce też się budzi i fika zaaferowana. A recepcjonistka, półprzytomna, prowadzi mnie do pokoju, całą drogę bekając. Pokój z kiblem kucanym i z polewaczką zamiast prysznica ale czysty i pachnący. Ujdzie na odespanie przed dalszą drogą, więc polecam. Hotel Omega – z dworca skręcić w lewo i będzie za jakieś 10 minut. Cena wyjściowa 33 zł, ale pani była chętna do negocjacji. My jednak stwierdzamy, że zamiast odsypiać tutaj, wstrzymamy się już do Ubudu. Czekamy więc do godziny piątej z minutami i łapiemy taksówkę. Od razu powiem, że na Bali jechaliśmy bardzo uprzedzeni. Z ciekawości, żeby na własne oczy przekonać się, jakie to okropne turystyczne piekiełko, odhaczyć i ruszyć dalej. Przynajmniej od razu zrezygnowaliśmy z plażowej Kuty, o której wiadomo powszechnie, że drogo i imprezowo-ibizowo. Ale opisy Ubudu też nie nastrajały najlepiej. Miało to być w miasteczko, w którym „każdy jest artystą“, a jeszcze odkąd rozreklamowali je w kiepskim „Jedz, módl się i kochaj“, to spodziewaliśmy się niezłego disnejlandu. Faktycznie, już na wjeździe powitały nas kilometrami ciągnące się sklepy z rzeźbami. Stukilowe posągi Buddy, Ganesha, fauny wszelkiej, byle dużej, czekające na transport do willi Carringtonów. Nasze krasnale się chowają. Turystów, szczególnie jankesów, było natężenie straszne, ale mimo to miasteczko szybko się w nasze łaski wkupiło. Sklepów z pamiątkami, fakt, cała masa, ale nachalnie nas nikt nie nagabywał. Za to jedzenia jest taki wybór, że można by tu utknąć na błogie tygodnie. Do wyboru z kilkaset knajp, a że konkurencja jest spora, to trzymają poziom. Zwłaszcza najlepsze cinamonn rollsy na świecie i to poniżej 3 zł (Szukajcie w Casa Luna, ale tylko rano. Potem cwaniaki mają już tylko ciasta po 10 zł). Takie Bariloche, tylko bez gór. Natomiast można śmiesznie tanio wypożyczyć motor (stargować do 10-12 zł za dzień przy wynajmie kilkudniowym) i zjechać nim okolicę. Do obejrzenia są sympatyczne tarasy ryżowe, czekające na wpis na listę Unesco i kilka świątyń hinduistycznych. Balijczycy wypracowali swoją własną wersję hinduizmu, tak pokręconą, że Hindusi jej ponoć nie rozumieją. I chyba są autentycznie religijni. Wszędzie pełno plecionek z kwiatami i jedzeniem, codziennie ofiarowywanych dobrym i złym duchom. Świątyń jest w każdym miasteczku po kilka. Każda składa się z dekoracyjnego ołtarza i dachu z kolumienkami. Częstym motywem jest też materiał w kuchenną kratę, ale nie dowiedziałam się, co ma znaczyć. Na pierwszy rzut oka te świątynie strasznie barokowo dekorowane, ale jak sobie przypomnę hinduistyczne świątynie z Malezji, to zmieniam zdanie. Nie ma przecież figur bóstw (no, gdzie błękitny Ganesha z podkręconą trąbą?), a kolorystyka jest wręcz oschła, bo pomarańczowo-szara. Trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno, bo akurat dzień po naszym przyjeździe w Ubudzie robią uroczysty pogrzeb trojga dziadków z najwyższej kasty. Ceremonia pogrzebowa na Bali to coś, co warto zobaczyć. Agencje sprzedają nawet wycieczki na pogrzeb w terenie, hyhy. Ale my nie musimy nigdzie jechać, bo ceremonia sama nas znalazła. Facet od motorków nam o niej powiedział. Że będą byki palić. To Łoś się stropił i pyta nieśmiało, czy te byki żywe, czy już ukatrupione. Pan spojrzał na niego z pobłażaniem (bo pewnie nie lubi być uważany za dzikusa) i wyjaśnił, że to tylko kukły byków. No i faktycznie na placu te kukły stały, wysokie na kilka metrów i pięknie połyskujące czarnym aksamitem. Najpierw wszyscy się pchali do świątyni, w której nic się nie działo, a wymagano sarongów. Potem miała być parada byków do docelowego miejsca ceremonii. Oczywiście sto przekupek z pareo się znalazło (pareo to kwadratowa szmata, a sarong to gotowa wielka spódnica, którą się dodatkowym zawojem reguluje). Ale te „sarongi“ brzydkie jak noc, tandetne i złotą nitką przetykane. Było ryzyko, że do samego miejsca ceremonii nieowiniętych nas nie wpuszczą, więc na wszelki wypadek kupiliśmy, chociaż wietrzyliśmy podstęp. Rzeczywiście, potem już nie kontrolowali, ale my przynajmniej swoje kupiliśmy w sklepie, takie, co się i na plażę przydadzą. W samą porę, bo nagle się zrobił rumor i kilkudziesięciu chłopa platformę z bykiem cap! za bambusowe pale i jak nie pomkną z nim naprzód. A wszystko to przy dźwiękach rozfikanych bębnów. I to samo z dwoma kolejnymi bykami. Ale gwóźdź programu dopiero przed nami. Parada dociera do kolejnej świątyni i tam byki, gibając się niebezpiecznie na boki, dają się wciągnąć na podest. Brawa i gratulacje dla zręcznych siłaczy. Następnie na plac wbiega gromadka wesołków ... z trumnami na barkach. Kto sarkał na „ruską trumnę“, ten by chyba apopleksji dostał. Trumny wyglądają jak z białej tektury, dźwigający je grabarze okrążają byki skocznym krokiem, a za nimi korowód rozbawionych żałobników. A płacze i smętne „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj nam słodkie spoczywanie“? Nie ma mowy. Okazja jest radosna, bo zmarły trafia do lepszego świata. I nie przeszkadza mu, że jedna czy druga przekupka kilka pamiątek opchnie pod trumną. Następnie bykom odkraja się grzbiety, pakuje trumny bykom do brzucha i ... Chwileczkę, najpierw na plac wjeżdża wóz strażacki. Teren zabezpieczony? Instalacja gazowa gotowa? To odpalamyyyyy! Płomienie poszły takie, że aż fotoamatorów z platformy widokowej przegonili. Ostro się byki zajęły i niepokojąco, jak płonąca żyrafa Dalego. Jednym słowem mocne wrażenia i przejmujące spotkanie z żywym rytuałem, który śmierć traktuje w sposób zupełnie nam obcy. Jeżeli będziecie na Bali w najbliższych dniach (w tym roku 4 marca), to traficie na inną ceremonię z paleniem kukieł. Ale już bez nieboszczyków. Będą to kukły ogoh-ogoh przedstawiające złe demony, których należy się pozbyć przed nowym rokiem. My widzieliśmy kilka na różnych etapach powstawania. Same plecione konstrukcje, albo już pokryte papier-mache, ale jeszcze niepomalowane i bez głowy. Wredną minę dorabia się chyba na ostatnią chwilę, żeby nie straszyła dzieci po nocach.
Podczas naszych motorkowych eskapad natknęliśmy się niestety na chłopców-radarowców. Co prawda, Łoś przejechał na czerwonym, ale tak kiepsko pełgało, że nie było go widać. A czasem czerwone ma kolor wręcz sinobiały, więc bądź tu mądry. Zwłaszcza, że kilkunastu sąsiednich motorowerzystów je ignoruje. Zatrzymują oczywiście tylko białych. Tego dnia okolice Sanuru były policją naszpikowane, dosłownie na każdym skrzyżowaniu i widzieliśmy dokładnie kogo haltują. Najśmieszniejsze, że święcie przekonani wmawialiśmy mu, że z naszej strony skrzyżowania sygnalizacji żadnej nie było, dopiero potem sprawdziliśmy, że ślepaki z nas. Ale i tak przyczepił się do prawy jazdy, że nie jest międzynarodowe. To ich typowy fortel. Mają nawet ładnie wydrukowany cennik po angielsku: brak prawa jazdy 250.000 rupii. Kawał grosza. Ale zaraz dzielny stróż prawa nas uspokaja: Mamy dla pana rabat. Ok, bez mandatu biorą 100 tys. czyli 33 zł(chciałam dać mniej, ale Łosiowi się grubszy banknot wymsknął). Spieszymy się, więc za 10 minut znowu wpadamy na drogówkę. Wrrr. Bo stanął za linią na światłach. Terefere, tutaj wszyscy tak robią. Jęczymy, że dopiero co mandat płaciliśmy. A ile? Łoś łże w żywe oczy, że 200 tys. Policjantowi się może głupio robi, że tak nas grubo oskubali, ale prędzej kalkuluje, że z tych dwóch stów mu koledzy połowę odpalą. I puszcza nas wolno, hihi! Motorka mieliśmy już dość, bo nas na dziurach mocno wytrząsł. a poza tym ciągle musieliśmy go zmieniać na inny. Pierwszy się zepsuł po tym jak na oparach jechaliśmy i po uzupełnieniu baku zapalać już nie chciał, a drugiemu rejestracja w drodze odpadła i znowu byliśmy na cenzurowanym. Na dalsze wycieczki bierzemy już samochód. Też śmiesznie tanio, bo 170 zł za 3 dni, z ubezpieczeniem. Facet daje nam kluczyki na gębę, bez paszportu ani żadnej kaucji. Niesamowite. Odwiedzamy świątynię Uluwatu – małą kamienną budowlę, której główną atrakcją jest położenie na klifie a klif jest niczego sobie. Udaje nam się wybronić przed zakusami małp, które chwycą wszystko co luźno wisi, a najchętniej czapki i okulary. Siedzą z wrednymi minami, nawet nie figlują, jak należy, tylko czają się na roztargnionych. Jedziemy na Łosia nurkowanie do Tulamben. To taka przelotówka, ze szkołami nurkowymi po obu stronach. I nic więcej, więc martwo, bo wszyscy nurkują albo siedzą u siebie w hotelu. Koło jedenastej wieczór z trudem znajdujemy hotel (drogo, czarującym uśmiechem udaje mi się z trudem stargować do 200 tys. za prosty ale klimatyzowany bungalow, ze śniadaniem). Jedzenie o tej porze można między bajki włożyć, więc dobrze że zjedliśmy w Candidasa, ale może i niedobrze, bo się strułam :). Łoś zachwyca się rafą, która obrosła Liberty, wrak z drugiej wojny światowej. Mówi, że Karaiby i Egipt to przy tym pikuś. W następnej kolejności jedziemy do Padangbai, gdzie też ma być miłe nurkowanie. Zostawiamy klamoty w hotelu (tym razem niskobudżetowym) i wracamy do Ubudu oddać samochód i ostatni raz dobrze zjeść. Nagle na drzwiach znikąd pojawia się wielka podwójna rysa. Nikogo nie zahaczyliśmy, widocznie ktoś nas musnął wyjeżdżając z parkingu. A może już tam była, tylko nie widzieliśmy w innym świetle? Na szczęście w świetle wieczornym znowu znika. Co prawda ubezpieczenie jest pełne, z jakimś śmiesznym udziałem własnym, ale lepiej jak szkód nie ma. Zresztą tutaj ludzie mają bardzo luźne podejście do zarysowań. Nawet się nie zatrzymują, jak po kimś pojadą. Z powrotem musimy wziąć taksówkę, bo na motorze po ciemku nikt nas nie chce zabrać, a busiki też o tej porze nie jeżdżą. Rano łoś nurkuje z brzegu. Przewodnik robi znak, że widzi żółwia. Ale gdzie? Tylko jakaś okrągła skała leży. Prąd dość mocny, sporo energii wymaga utrzymanie się w miejscu. Nagle skała, o średnicy ponad metra, podnosi się i z wdziękiem odpływa, jakby prąd na nią w ogóle nie działał. Padangbai to całkowite przeciwieństwo Tulamben. Jedno powstało w szczerym polu i jest to miejsce stworzone przez nurków i dla nurków, natomiast Padangbai to obskurna mieścina, która żyje głównie z turystów przemieszczających się między Bali, Lombokiem a Gili. Widać to w podejściu lokalnych – zupełnie im brak uroku właściwego ludziom z Bali. W pustej restauracji sześć kelnerek podsypiało z twarzami na stołach i nasze wejście wcale ich nie ożywiło. Potem przyniosły mi posolony sok (czego się wypierały), fuj i jeszcze chciały mi za niego policzyć, „bo już upiłam“ (a jak niby inaczej bym poznała, że się nie nadaje do picia?). Jedzenie też było oszukane. Baba z noclegu nerwowa i nas poganiała z wyprowadzką. Ogólnie lokalni mają dolary w oczach i są śliscy jak w Peru. Ale znalazłam jedną miłą kucharkę, która mi zrobiła banany w mleczno-kokosowo-imbirowej zupce z ryżem. Mmm, polecam „kolak“ w warung Martini (w karcie nie ma, ale zrobi się – 10 tys.). I to koniec naszej wizyty w Bali, oddaję mikrofon Łosiowi.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (25)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
DODAJ KOMENTARZ
fylyp
fylyp - 2011-02-21 10:00
Może nieboszczycy też byli chowani in effigie, a uśmiechy i pic były dla turystów? Balijski ZUS pewnie nie szafuje zasiłkami pogrzebowymi.
 
yugzfiftytwo
yugzfiftytwo - 2011-02-24 15:50
Ahh bali is great, but Denpasar and Kuta are terrible...
Have a walk behind Ubud, there is a path going over the crests of hills covered with high grasses. The scenery is fantastic and the rice fields very nice to photograph. To get there you must go down towards the river from the street where the tourist office is, once at the river you go towards the temple and follow the path.
 
bzmot
bzmot - 2011-02-26 08:47
e, no co ty? z nieboszczykiem w środku czy bez, ceremonia jest tak samo kosztowna. A przeciez turyści za nią i tak nie płacą, więc jaki byłby sens takiej maskarady?
 
fylyp
fylyp - 2011-03-02 18:47
Eeee, nie zna miś poweru słowa "promocja" dla każdego urzędasa od sołtysa (na Bali pewnie jakiś kampong chieftain) w górę. Każdą kasę wyłoży, szwagra i dzieci w stroje z cepelii poprzebiera, najgłupsze hasło wymyśli. U nas w Toruniu na osłodę po odwaleniu w konkursie na ESK 2012 władze wymyśliły hasło "Toruń Miastem Pokoju" (że niby tutaj były 2 traktaty pokojowe podpisywane z krzyżakami) :PPP Jeszcze podkładu muzycznego z Lennona brakuje i kwiatów wplecionych we włosy prezydenta (na szczęście łysy jest jak kolano).
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4