Logistycznie rejs był standardowy jak na Azję. Cztery nury dziennie, jeden przed śniadaniem, jeden po, jeden po południu i jeden nocą. Jedyna niezwykła rzecz była taka, ze statek na stałe kręci sie w okolicach Komodo, a pasażerów dowozi nań z lądu motorowka. Dlatego harmonogram jest bardzo elastyczny - wsiadasz i wysiadasz, kiedy chcesz,a minimum to dwie noce.
Motorowka okazała się starą rybacka łodzią z silnikiem, dużo gorszą i mniejsza niż ta, ktora zawiozła nas na Rince. Ostro rzucało na falach i nie było dachu, ale na szczęście nie zmoklem. Byłem jedynym nowym pasażerem, ale kilku akurat wyjezdzalo, wiec dostałem swoją wlasna kajute na pierwsza noc. Było super. Zwłaszcza w porównaniu z rejsem w Tajlandii, gdzie kajuty były 4-osobowe. W kajutach był tez prysznic i WC!!! (wszystko to miałem tez w Egipcie i Malediwach, ale najswiezsze wspomnienia miałem ze spartanskiej lokalowo podróży w Tajlandii). Atmosfera też była lepsza niż w Tajlandii. Mniej ludzi (jednego dnia na nurkowaniu byłem tylko ja i babka z Australii oraz przewodnik), mniej stresu, większy luz. Briefingi były niby o ustalonych godzinach, ale Joe (szef wycieczki, instruktor, Angol) snuł się czasem po pokładzie trochę zmęczony, a trochę wypalony (facet nurkuje przeciętnie 4 razy dziennie przez kilka miesięcy w roku, czasem więcej, wyobraźcie sobie), więc było trochę opóźnień – w to mi graj! Jeśli potrzebowałem więcej czasu na obsługę aparatu, też nie było problemu. Podobnie jak, gdy w łódce, która dowoziła nas do strefy zrzutu (nurkowiska) okazywało się, że ktoś czegoś zapomniał i trzeba wrócić na statek. Luz blus we wszystkich aspektach. Okazało się, że właściciel całej firmy (3 łódki) jest Belgiem. I to by wyjaśniało drobne niedociągnięcia, takie jak cieknący brezentowy dach w jadalni (a sezon jest deszczowy, więc dobra pogoda była równie często, jak rzęsisty deszcz), brak zlewu w kajutach czy oświetlenia na korytarzu (w nocy by się przydało!) – wszyscy znają moją delikatną opinię o Belgii, choć kocham ten kraj już prawie jak ojczysty :) Więc wszystko się zgadzało. Ale dostałem na ten rejs naprawdę niezłą cenę, porównywalną z ceną rejsu w Tajlandii, a standard był mimo wszystko nieporównywalny. Nurkowania też, ale o tym za chwilę.
Na początku miałem drobny problem z aparatem. Obudowa wróciła świeżo z naprawy, aparat był wymieniony (wszystko po zalaniu w Tajlandii), więc miałem lekką paranoję, że coś znowu cieknie. Przez pierwsze trzy nurkowania w ogóle go nie brałem ze soba, tylko zanurzałem w wiadrze, otwierałem i szukałem maniakalnie najmniejszych śladów przecieku. Dodatkowo stresował mnie fakt, że na pokładzie było dwóch lekarzy z USA z aparatami jeszcze większymi i droższymi, którzy całkiem pewnie poczynali sobie z nimi w wodzie, cykając chyba niezłe fotki (i demolując przy okazji rafę, bo nurkami nie byli aż tak dobrymi, jak fotografami). Na trzecie nurkowanie wziąłem pustą obudowę, ryzyk-fizyk hehe. Nie przeciekła, więc od czwartego wzwyż brałem już aparat. Ze zdjęć nie jestem zadowolony, ale zdjęcia trudno robić, kiedy prąd wyrywa ci z ust automat oddechowy, a od tego, jaki kadr skomponować ważniejsze staje się to, na jakim kawałku skały można się zaczepić, zanim porwie cię nurt i znajdziesz się kilkaset metrów od grupy hehe. Ale parę fotek udało się cyknąć. Wszystko było naprawdę piękne, ryby, korale twarde i miękkie, małe żyjątka i te duże też (barrakudy, tuńczyki, rekiny, ogończe i inne raje, diabły morskie, nawet delfiny na falach). Nawet prądów zaczęło mi trochę brakować, jeśli w jakimś miejscu ich nie było (tam zasada jest taka, że im więcej prądów, tym więcej fauny – prądy niosą bowiem pożywienie). Na pewno jeszcze tu wrócę...
Po powrocie padliśmy sobie w ramiona (nie dosłownie, bo Asia spalona słońcem :( Trochę czasu na necie i następnego dnia wylot na Bali. Potem dzień przerwy i wylot na Sulawesi. To już ostatnia z indonezyjskich wysp, a później już Filipiny! Życzcie powodzenia!