Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Azja dla początkujących    W Tana Toraja
Zwiń mapę
2011
03
mar

W Tana Toraja

 
Indonezja
Indonezja, Rantepao
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8812 km
 
Po Flores wybieraliśmy się na wyspę Sulawesi. Lotów bezpośrednich brak, więc trzeba było wykupić dwa osobne – na Bali i z Bali dalej. Ponieważ linie indonezyjskie słyną z odwoływania lotów i gubienia bagażu, zostawiliśmy dzień przerwy między lotami. Z przyjemnością spędziliśmy go w Ubudzie na obżarstwie, podziwianiu prawie gotowych ogoh-ogoh i okrutnym ale superrelaksującym masażu balijskim. Lot mieliśmy raniutko, więc nie nocowaliśmy w Ubudzie, tylko przy lotnisku. Na takie okazje przydaje się lotniskowe okienko z promocjami hoteli. Pokój nie był rewelacyjny (basen ze zdjęcia okazał się ... sadzawką w garażu, buahahaha), ale za to miał klimę a w cenę wliczony był transport z lotniska i na lotnisko następnego dnia, więc do Ubudu już mogliśmy sobie pojechać bez bagażu, motorkiem wynajętym za grosze. Lot do stolicy wyspy, Makasaru, mieliśmy skoro świt. Do naszego kolejnego przystanku, Rantepao, najwygodniej jechać nocnym autobusem, bo akurat cała nocka schodzi, więc mieliśmy cały dzień do przeputania w Makasarze. Z lotniska na dworzec taksówka droga (ceny jak w Polsce, kurczę), więc wsiedliśmy w darmowy bus, który dowozi do głównej ulicy, gdzie można łapać mikrobus. Coś tam łapiemy, z nazwą dworca jak byk na szybie wypisaną. Z bagażami znowu jedziemy jak sardynki w puszce, co współpasażerowie znoszą z podziwu godnym pobłażaniem. Po jakimś czasie koleś staje i każe nam się przesiąść do następnego mikrobusa, bo dalej nie jedzie. Bariera językowa nie pozwala nam się kłócić, więc się przesiadamy. Upewniamy się, że tym razem zarówno kierowca jak i pasażerowie na pewno rozumieją, że jedziemy na dworzec i w drogę. Mija czterdzieści minut i końca drogi nie widać. Wreszcie dopytuję, gdzie ten dworzec, na co kierowca robi wielkie oczy. U, dawno za nami. Co za baran. I jeszcze kombinuje, cwaniaczek, że pozbędzie się ostatniej pasażerki a nas zawiezie „prywatnie” za cenę taksówki. Do dworca jedziemy drugie tyle, bo znowu się trzeba przez miasto przebić, pasażerów załadować, wyładować. Ale dojeżdżamy wreszcie, kupujemy bilet na nocny autobus klasy super hiper mega wypas i udaje nam się pozbyć bagaży w biurze firmy transportowej. Według przewodnika warto zobaczyć dzielnicę portową, bo można znaleźć niezłe mordownie, zwłaszcza na ulicy nierządu zwanej potocznie „Vagina Street”. Autora chyba jak zwykle fantazja poniosła, bo okolice portu wyglądają zwyczajnie, żadnych zakazanych rewirów nie znajdujemy. Mimo, że miasto próbuje się promować w ramach szumnej akcji „Odwiedź Makasar 2011”, nic tu ciekawego nie ma do zobaczenia. Ciekawostką jest park rozrywki pod dachem (zapewne klimatyzowany) wzorowany na Universal Studios. Niestety wiele atrakcji odwołuje się do rodzimej kinematografii, więc chyba nic ciekawego. Zachodzimy do polecanej w przewodniku knajpy „hinduskiej” – dania hinduskie są dwa na krzyż a nasze ulubione roti canai niestety robią z zakalcem. Jednak gwoździem programu jest toaleta. Na ścianie wisi pisuar, z boku - mandi czyli zbiornik z wodą do mycia i ... to wszystko. Zastanawiam się, czy mam celować w pisuar czy po prostu skorzystać z gołej podłogi. Nawet nie chcę myśleć jak się tu załatwia potrzeby cięższego kalibru. Wieczorem na dworzec bierzemy już taksówkę, za kurs płacimy słono, a kierowca z niewyjaśnionych przyczyn zostawia nas jeszcze pół kilometra od dworca. Ciemno jak diabli, więc się orientujemy rychło w czas. Takie tu usługi transportowe. Za to autobus linii Litha nas miło zaskakuje. Rozkłada się do bardzo wygodnej pozycji, a w nogach miękkie oparcie i żadnych metalowych przeszkadzajek, na które nadziewałam się w Tajlandii. Są dwie klasy z klimą – droższą sobie darujemy, bo różni się tylko lepszym zawieszeniem. Podróż przebiega jak po maśle, a na miejscu odwożą do wskazanego hotelu. Logujemy się w pensjonacie, załapujemy się jeszcze na śniadanie a potem, po długich poszukiwaniach, znajdujemy motorek. Oczywiście nachal hotelowy nas straszy, że drogi niebezpieczne, kręte i strome, niejednego turystę już uszkodziły. A on nas obwiezie po okolicy za jedyne 40 euro! Lud Toraja słynie z hucznych pogrzebów, na które zjeżdża się rodzina z najdalszych zakątków Indonezji. Na cześć zmarłego zarzyna się bawoły, a mięso rozdaje gościom. Idealna atrakcja folklorystyczna, mocno eksploatowana. Z tym zarzynaniem śmieszna historia, bo nam Francuz jeden łamaną angielszczyzną to opowiadał. Mówi, że widział bawoły – i tu zrobił gest, który zrozumiałam jako „potąd w wodzie”. No takie mam pierwsze skojarzenie z bawołami, że przeprawiają się przez rzekę wpław i tylko łby im wystają, jak na zdjęciach z National Geographic. Dobrze że się w porę wyjaśniło, bo to nie jest widok, któremu byśmy się chcieli przyglądać. Nachal też nas miał na pogrzeb zabrać, pokazał na mapce gdzie. Pomyśleliśmy, że wyciągniemy z niego nieco informacji, po czym go zbędziemy. Ale to on się śmieje ostatni, bo miejscowi sieją dezinformację, widząc, że się chcesz na krzywy ryj wprosić, bez przewodnika. Nam wmówili, że prowadzi tam droga raczej dla terenówki. Świeżo po wywrotce na lombockich wybojach daliśmy sobie spokój i objechaliśmy to, gdzie dało się po asfalcie dojechać. Zerknęliśmy na youtube’a na te pogrzeby i nas znudziły – jakieś tam tańce niemrawe, a ponoć jak chowają mało ważną osobę, to i tańców brak. I taki ponoć ten pogrzeb był. Te naprawdę uroczyste wyprawia się latem, a do ich czasu zmarły leżakuje w postaci zmumifikowanej. Same miejsca pochówku są bardzo ciekawe, bo zmarłych razem z dobytkiem chowa się w jaskiniach, a na straży stawia figury ich przedstawiające. Sporo jest więc stanowisk, gdzie w skałach wydrążono balkoniki, z których spoglądają przodkowie. Widzieliśmy też świeżo wyrzeźbioną figurę, w skali 1:1. Obok stało zdjęcie zmarłego, na którym się autor wzorował, więc można było docenić kunszt. W okolicy są też trumny wiszące na skale, w kształcie torajanskich domków, trumny w kształcie świń, bawołów. Toraja tradycyjnie mieszkali w domkach podobnych do tych, które budują Batakowie w Samosirze. Tyle że tutaj dach jest bardziej strzelisty, a domek bardzo wąski i w środku podzielony na izby. Ale też ma dach wklęsły jak łódka i tak samo, jak u Bataków, tłumaczy się jego pochodzenie (po przodkach którzy na łódkach przypłynęli z Chin). Niestety domki głównie można zobaczyć w skansenach, bo dzisiejsi Toraja wolą mieszkać w domach nowych i zupełnie zwyczajnych i nie mają pomysłu, jak stary styl w nie wkomponować (co tak nam się podobało u Bataków). W okolicy jest sporo tras pieszych, zresztą do niektórych wiosek najłatwiej na nogach dotrzeć. Już z miasteczka widać majestatyczny klif, a w oddali górki. Pewnie dużo tu hasania, ale lepiej poczekać na suchy sezon, bo jak dupnęło, to lało i lało. Przed wyjazdem skusiłam się na lokalny przysmak pa’piong czyli mięso z warzywami zapiekane na grillu w kawałku bambusa. Przyprawy nie były jakieś nowatorskie (głównie curry kokosowe), ale pomysł ciekawy. No i przyznać trzeba, że taka faszerowana bambusowa rura wygląda na stole bardzo malowniczo.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (14)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4