Zajechaliśmy do celu późnym wieczorem, już po zamknięciu knajp. Jeszcze trochę hocków-klocków było z rykszarzem, który chciał nam jakąś fortunę policzyć, ale w końcu dojechaliśmy do jedynego hotelu w sensownej cenie (El Juliana, stargowane do 900 peso), bo wszędzie indziej ceny skoczyły co najmniej dwukrotnie w stosunku do przewodnika. Niby na hiszpańskie zabytki się już napatrzyliśmy, ale jednak było to coś nowego. Miasteczko bardzo rozreklamowane (a ceny noclegów spuchnięte), ale dość puste, nawet na głównej ulicy Crisologo, pełnej sklepów z pamiątkami (ale bez klientów). Jest to jedyna reprezentacyjna ulica, bo na pozostałych budynki albo się sypią albo stoją plomby. Restauracje są głównie w mallu na głównym placu, zamiast na parterach kolonialnych domków. Po prawdzie, ulice trochę się zaludniły późnym popołudniem, może słońce wszystkich odstraszało. Ładna katedra do niedawna odbjała się malowniczo w stawie (na pocztówkach nadal się odbija :) ) ale ze stawu spuścili wodę i zamiast tego zrobili mały amfiteatr. Mam nadzieję, że tymczasowo i że woda wróci też do mniejszego stawiku z mapą Filipin, tuż przy katedrze. Godzinę drogi od miasta jest kościół Santa Maria z listy Unesco, ale transport nam się nie zgrał, zwłaszcza, że znowu facet nie chciał mi sprzedać biletu na nocny autobus i dopiero po południu zmiękł. Jest jeszcze w Bantay ładny czerwono-biały kościół San Augustin, dekorowany, jak torcik, ale też już nie zdążyliśmy. Przynajmniej do pobliskiego San Vicente udało się dojechać rykszą, żeby zobaczyć ładniutki żółty kościół. Ciekawe, że w miejscowych kościołach dekoracyjna jest tylko fasada. Ściany boczne i tylna są masywne i gołe. Na miniryneczku pod kościołem wreszcie udało nam się dorwać słynną vigańską longanizę, ale była to całkiem zwykła kiełbaska, w dodatku posmarowana słodką marynatą. Oprócz tego pani sprzedawała kurze jelita, które były niczego sobie. Wieczorem w mieście dorwaliśmy wreszcie prawdziwą, pieprzną i aromatyczną longanizę, ale nie było łatwo. Przyrządzała ją pani na ulicznym grillu, ale ponoć cały towar wykupiła u niej restauracja Los Majitos z przeciwka. Jednak patrzyliśmy na tę longanizę tak łakomie, że pani stwierdziła „ech, przeżyją, jak dostaną jedną mniej“ :) Wam będzie łatwiej, bo wkrótce ma otworzyć podwoje knajpka firmowa EJ’s, producenta najlepszej (ponoć) longanizy w mieście, dotychczas sprzedawanej tylko na surowo, do własnego przyrządzenia. Spróbowaliśmy też lokalnego wina śliwkowego i arachidowych słodyczy rozsypujących się w ustach (albo w rękach, jak do ust nie zdążyły na czas) – stąd ich nazwa polvoron (proszkowiec). I to tyle z Viganu.