Z Vigan nocnym autobusem pojechaliśmy do Manili. Dojechaliśmy o czwartej nad ranem i chcieliśmy trochę odespać w hotelu, ale te przez nas obdzwaniane miały zawrotne ceny albo były bezsensownie daleko, zwłaszcza że nasz kolejny nocny autobus odjeżdżał z terminala nieopodal. A długa trasa taksówką w Manili swoje kosztuje. No to walnęliśmy się na twardych dworcowych ławkach i jakoś się wypoczęło. Zweryfikowaliśmy swoje plany filipińskie i wyszło nam, że na wizytę u Dajaków, dawnych łowców głów przybyłych tu z Borneo, jednak czas się znajdzie. Trzeba tylko kupić obiektyw w Manili i siup z powrotem do Bontocu. Ale tymczasem Kinad przestał odpowiadać na nasze smsy, więc byliśmy w kropce. Czy nasza wycieczka w ogóle dojdzie do skutku? Wydzwanialiśmy do hoteli w Bontoc, żeby znaleźli nam kogoś innego, ale praktycznie jest dwóch przewodników, którzy te treki obsługują. Bo inni się boją. W końcu pokój między plemionami jest kruchy i nie wiadomo, czy gościa nie potraktują jak intruza. A drugi przewodnik tez wsiąkł. Szczęściem, koło trzeciej Kinad się odnalazł i mogliśmy kupić bilety autobusowe. A w tak zwanym międzyczasie Łoś doposażył się w ramię do obudowy podwodnej (stara już ledwo zipała) i nagadał się za wszystkie czasy z filipińskim guru fotografii podwodnej, nieocenionym Jovikiem, któremu od roku zawracał głowę pytaniami. Naprawiliśmy też iphone’a, który przestał działać jak nieopatrznie poprosiłam lokalnego gostka o włączenie ryczałtu na Internet. Nie wiem, co mnie podkusiło. Najwyraźniej pierwszy raz w ręku miał taki sprzęt, więc wciskał coś na oślep, aż ekran przestał reagować. Uznałam to za złośliwy przypadek, no bo jak można tak telefon zepsuć? Na giełdzie elektronicznej, gdzie ponoć sam Apple podzleca naprawy, różne mózgi się biedziły nad problemem. Nowy ekran tak samo nie działa, więc wina musi być oprogramowania. Naszej wersji już na stronie Apple’a nie ma, a nowa jeszcze nie spiratowana (jak widać, hakowanie iphone’a nie popłaca). Jakiś bystrzak zainstalował jeszcze starszą i poszło. A potem Łoś wykumał, że telefon zepsuty wcale nie był, tylko matołek przełączył go w tryb dla niewidomych i stąd takie objawy. No, grunt, że działa, bo mamy na nim ze sto przydatnych w podróży dodatków. Łoś zadowolony ruszył po zamówiony już obiektyw. Stracił na to pół dnia (taksówka w korku, obiektyw wcale w sklepie nie czeka, dyskusja ze sklepową, taksówka w korku, szukanie innego sklepu, taksówka w korku – taksówkarz się kompletnie gubi) a w końcu ta sama sklepowa przywiozła nam obiektyw w ostatniej chwili na autobus. I tak uzbrojeni, z zadowoleniem ładujemy się na nocny autobus do Bontoc.