Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Azja dla początkujących    Wracamy jak bumerang
Zwiń mapę
2011
23
mar

Wracamy jak bumerang

 
Filipiny
Filipiny, Bontoc
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12656 km
 
Z rana zostawiamy bagaże w zaprzyjaźnionym hotelu Ridgebrook i łapiemy z Kinadem autobus, który dowiezie nas na trasę. Ledwie wysiadamy z autobusu, już pierwsza megaatrakcja – przełom rzeki Chico. Mimo deszczowych prognoz, dzień supersłoneczny, więc widok zapiera dech. Potem ostro pod górę do pierwszej wioski plemienia Kalinga, które wg Kinada wywodzi się od Dajaków z Borneo (ale możliwe że kręci, bo google mi tego nie potwierdza). Tu zatrzymujemy się na popas i – tak! – są babcie z tatuażami (ale dziadków brak). Tradycja plemiennego tatuażu zanika, już tylko najstarsze pokolenie może się nim poszczycić. Po pierwsze dlatego, że „ludzie z gór“ są przez resztę kraju postrzegani jako dzikusy. Rodzice nie chcą, by dzieci się z tym stereotypem zmagały, więc ich nie tatuują. A poza tym tradycyjna technika tatuażu jest bardzo bolesna – skórę wielokrotnie dziabie się ostrym kolcem zabarwionym pigmentem na bazie sadzy. Higieniczne to nie jest, więc przez dwa tygodnie potem wszystko ropieje. Nic dziwnego, że dzisiejsi rodzice chcą nastoletnim dzieciom oszczędzić bólu. Ale szkoda, że zanika ciekawa tradycja. Mogliby przestawić się na nowocześniejsze techniki, a nie całkiem tradycję zarzucić. Tatuaż miał znaczenie magiczne (u kobiet zapewniał płodność) i prestiżowe (świadczył o męstwie wojownika, bo oznaczał każdą nową ofiarę). Teraz już tylko jedna babcia wie, jak tatuować po staremu. Kinad jakiś czas temu ją poprosił o tatuaż i był jej ostatnim klientem. Pokazał nam w pierwszej wiosce album o plemieniu Kalinga, autorstwa niemieckich reporterów. A tam na okładce grupka młodzieńców dumnie pręży tatuaże. A tych gdzie można zobaczyć? Eee, wielu z nich to już nie żyje. Jak to, przecież widać, że nowe zdjęcie. Aaa, ci to są z Manili. Zaglądam do książki, a tu się okazuje, że to Filipińczycy mieszkający w Kalifornii, hihi, nazywający siebie Mark of the Four Waves tutaj ich strona. . Próbują w starą tradycję tchnąć nowe życie i plemienny tatuaż, chociaż wykonywany po nowemu, jest dla nich symbolem filipińskiej tożsamości. Może więc tradycja plemiennego tatuażu nie przepadnie (choć na pewno mocno ja przekombinują). Potem spacer do kolejnej wioski, a tam przerwa na kawę z własnej uprawy (mocna i aromatyczna). Wreszcie późnym popołudniem docieramy do celu, wioski Butbut. Ponoć jest to najbardziej odizolowana od świata wioska plemienia Kalinga. Najpierw na „rogatkach“ mijamy młodzieńca z kałachem. Kinad mówi, że plemiona nadal toczą spory o granice. Kiedyś się je rozstrzygało w pojedynku na dzidy i tarcze, a teraz do intruza znienacka strzela się zza krzaka. Potem ziomkowie się mszczą i tak się to nakręca. Dawniej wojownik zatrzymywał sobie żuchwę ofiary i przyczepiał ją do ceremonialnego gongu. Jak te gongi zabierają z wioski na festiwal folklorystyczny (akurat się szykował), to żuchwy wymontowują, żeby nie obrazić sąsiadów – przecież mogły należeć do ich przodków. Ale ogólnie mieszkańcy rzadko się z wioski ruszają. Zresztą nie mają po co, bo są samowystarczalni: jedzenie sami sobie hodują – jajka, ryż, kawa, tytoń do fajki i warzywa. A od wielkiego dzwonu ubiją świniaka albo kurę. A potem, ze względów magicznych, wieszają na kuchennej ścianie fanty ze zjedzonych zwierząt (pióra i mostki po kurze, kości po ssakach). Nawet rowery dla dzieci sami robią – bardzo nam się podobały te drewniane wehikuły. Bez hamulców, więc zjazd z górki na pewno z adrenalinką. W miasteczku zaopatrują się głównie w ubrania (skończyły się czasy spódniczek z trawy :))i naczynia kuchenne. Poza tym dobytku za bardzo nie gromadzą. Cała rodzina mieszka w jednej izbie, służącej za sypialnię, kuchnię i jadalnię, więc na zbędne bambetle nie ma miejsca. Łazienki nie ma – na podwórku jest szlauch z wodą, z którego się można polać (po co komu ściany?) a za potrzebą idzie się w krzaki, gdzie na twoją produkcję już czekają głodne świnki. Mieszkańcy wioski całkiem się nami interesowali, do domu naszej gospodyni ciągle ktoś zaglądał. Szczególnie, że Kinad ugotował pyszny gulasz, którym gości częstował. To był dobry pomysł, bo mięso rzadko tu jedzą, więc wnieśliśmy w ich codzienność trochę odmiany. Poza tym dzieci dostały mnóstwo lizaków, a dorośli zapałki, które są tu bardzo w cenie. Niby kosztują grosze, ale miejscowi nic na zewnątrz nie sprzedają, więc nie mają pieniędzy a zapałki potrzebne i do fajki, i do rozpalenia ogniska. Pierwotnie mieliśmy spać we wspólnej izbie, na gołej, zimnej podłodze i bez przykrycia. Zbaranieliśmy, jak nam to Kinad oświadczył. Na szczęście gospodyni miała plan awaryjny i zakwaterowała nas w składziku. Spaliśmy tam pod kocem na drewnianym stole, w aromatycznych oparach marihuany, której całe wiechcie wisiały pod sufitem. Lokalni chętnie częstują, ale jakoś nie mieliśmy melodii. Oczywiście do wioski znajomość angielskiego nie dotarła, więc musieliśmy się zdawać na Kinada. Po ciekawych spojrzeniach widać było, że o nas wypytują, ale jemu się nie chciało tłumaczyć tylko sam coś im ściemniał od siebie, a nam pozostało się uśmiechać. Rano wynajęliśmy mototaksówki na dwóch pasażerów, żeby zjechać na dół, do Tinglayan. Kinad straszył, że będzie taka jazda, że pomdlejemy z wrażenia. Ale gdy kierowca pewnie przejechał rzeczkę po kładce szerokości koła, uznaliśmy że wie co robi. Zresztą nie gnał na złamanie karku. Za to belka za siodełkiem tak mnie tłukła po nerkach, że na długo ją zapamiętam. W Tinglayan wpadliśmy do kolejnej osady, gdzie pani wyplatała piękne maty z liści palmy kokosowej. Już prawie mnie nauczyła, a tu Kinad oświadcza: o, autobus jedzie, pewnie nam ucieknie. E, to nawet lepiej, jak zostaniecie na festiwal. No to my w te pędy przez wiszący mostek i szpula do miasteczka. Autobus na szczęście spokojnie stał. Udało mi się miejsce przy oknie wyhaczyć, skąd mogłam się zachwycać wybujałym biegiem rzeki Chico. W nieocenionym Ridgebrooku pozwolili nam się wykąpać i zacnie nas nakarmili, po czym wskoczyliśmy do autobusu do Manili. Znowu siedliśmy przy oknie i dopiero zobaczyliśmy jak malownicza jest droga z Bontoc do Banaue. Autobus miał nas dowieźć do Manili o trzeciej w nocy, co przekuliśmy na zaletę, bukując poranny lot do Cebu. Autobus, jak na złość, trochę się spóźnił, więc ledwie zdążyliśmy. Bilet airphilexpressem wyniósł nas łącznie 110 zł w promocji last minute, co było miłą niespodzianką. W Indonezji za lot na ostatnią chwilę raczej się słono dopłacało, a tu tak rozpieszczają. Samolot nowiutki, lot gładki - polecamy. Limit bagażu 15 kg, ale można wypchać podręczny, bo nie sprawdzają.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (22)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4