Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Ameryka Południowa 2006 - łosiowy debiut podróżniczy    Ucieczka z Boliwii
Zwiń mapę
2006
14
maj

Ucieczka z Boliwii

 
Boliwia
Boliwia, Potosí
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 21835 km
 
Przed autobusem Los pobiegl kupic mi nowy plecak (Campus ostatecznie się rozjechal), a my z Susan znalazlysmy knajpe ze stekiem z lamy w pociesznej cenie, ktora jeszcze bardziej się skurczyla przy placeniu rachunku, bo kelner najwyrazniej nie umial liczyc. Na dobre mi to nie wyszlo, bo lama za kare siadla mi na zoladku. Doszlysmy na przystanek autobusu piec minut przed czasem, a los się piekli, po od dzisieciu minut niemal pod kola się rzuca, zeby powstrzymac kierowce od odjazdu. Wsiadamy i nogi się pod nami zalamuja – korytarz zatloczony tak, ze do naszych miejsc, oczywiscie zajetych, nawet nie ma się jak przecisnac. Dotarlismy tam po jakichs dzisieciu minutach wioslowania lokciami i interwencjach u obslugi. Wreszcie przekupki zabraly swoje toboly z naszych siedzen i polozyly je na kolanach, skad nadal się wylewaly, wiec dla mnie zostalo okolo pol miejsca, los z Susan usiedli razem. Smrod zutej koki, jeczace dzieci, fotele pod katem prostym, ladna nocka się zapowiada. W dodatku zaraz zlapal straszny ziab, ale przynajmniej przekupka się poczuwala i okryla mnie swoim grubasnym kocem. Wiozla winogrona na rynek w Potosi (ciekawy tryb dostaw owocow, nie powiem). Jak zobacze nazajutrz winogrona na rynku, cale zmiete, to juz się nie bede dziwic. Dojechalismy umeczeni o drugiej w nocy i nawet nie pytalismy, czy mozemy faktycznie zostac w busie do rana, tylko zlapalismy taksowke. Hostel polecony przez taksowkarza (bo ten z przewodnika mial ceny zgola nieboliwijskie) oczywiscie nie mial ogrzewania, ale pod tona kocow nie zmarzlismy. Nazajutrz byla niedziela, wiec nie bylo wycieczek do kopalni, po ktore glownie tu przyjechalismy, wszystkie koscioly tez pozamykane, tylko los-ranny ptaszek zdolal przed zamknieciem zwiedzic muzeum. Budynek, odrestaurowany kolonialny obiekt, dawna mennica panstwowa byl bardzo ciekawy z zewnatrz, natomiast eksponaty, choc nie mniej ciekawe, okazaly się byc z gatunku "mydlo i powidlo". Czego tam nie nawrzucali... A to pozlacane popiersie Bolivara, a to mumie indianskich dzieci, a to stare machiny do bicia monet, a to srebrne pancerniki (zwierzeta, nie statki :), a to monety, a to malarstwo, a to pozlacane oltarze a to a to ato... Tylko na przewodniczce się los nacial, bo wzial sobie ambitnie hiszpanskojezyczna, a ta okazala się dosc leniwa i z obserwacji wynikalo, ze mowila z 3x mniej niz przewodnicy grup angielskich, ktore co chwila się z losiem mijaly...
Znalezlismy bar wegetarianski, mekke gringo, gdzie zjedlismy….steki z lamy. Nas to nie zdziwilo, bo juz się nauczylismy, ze w Ameryce Poludniowej knajpa wegetarianska to nie taka, w ktorej nie ma miesa, tylko taka, w ktorej poza tradycyjnym menú jest ROWNIEZ cos dla wegetarian.
Caly dzen snulismy się po nieco wymarlym w niedziele miescie, nieoczekiwanie ladniutkim. Uliczki waskie, kilka koronkowych kosciolow, zabudowa zwarta i nie ma nowych plomb, bo UNESCO nie pozwala zmieniac nic na zewnatrz. Jedna uliczka kolorami przypomina mi tyly warszawskiej starowki – na przemian domki niebieskie, lososiowe, zolte, czerwone. Jak tylko zaszlo slonce, schowalismy się do hotelu, bo temperatura nagle spadla ponizej tolerowalnego poziomu. Rano Los z Susan pojechali zwiedzac kopalnie, a ja przekonalam się, że zoladek zerwal ze mna stosunki dyplomatyczne. Poszlam do baru wegetarianskiego, ktory jako jedyny serwowal cos lekkiego, ale panie nawet ryzu nie chcialy mi podac, bo byly zajete gotowaniem obiadu (a ryz to nie na obiad się podaje?) i odeslaly mnie na poludnie. Przychodze po poludniu, odsylaja na potem, wrrr. Ok, na razie ide zwiedzac. Wspinam się na wieze widokowa Compania de Jesus – nie przeoczcie jej, bo z wierzchu wyglada jakby za fasada nic nie bylo, a tymczasem w srodku jest dobudowka biurowa prowadzaca do schodow. Schody sa arcyklaustrofobiczne – ciasniejsze niz cokolwiek, co dotychczas widzialam, strasznie krete i ciemne. W glowie się kreci przy wspinaczce i nie widac, czy ktos nie nadchodzi z drugiej strony. Ale widok calkiem przyjemny, na sasiednie zabytki - bo nie jest zbyt wysoko. Los potem doniesię, że z wiezy kopalni widac wiecej niz by się chcialo, bo naokolo starowki jest nowsza, nieco slumsowa zabudowa. Na gorze ucinam sobie mila pogawedke ze starszawym Boliwijczykiem, ktory zaskakujaco duzo wie o Polsce, o naszej komitywie z Napoleonem i o Jalcie.
Potem zagladam znow do knajpy, ciagle ryzu dla mnie nie maja, za to do baru wpadaja panie z SEDESU (czyli sluzby zdrowia, hihi) ze strzykawkami w rekach i szczepia kucharki przeciw rozyczce. Pytam o dur brzuszny dla Susan, ktorej wlasnie wyczerpala się waznosc szczepienia, ale slysze, ze w Boliwii taka szczeponka “nie istnieje”, szczepi się tylko noworodki (a choroba, a jakze, w Boliwii hula, wiec wezcie sobie to do serca, szanowni wedrowcy). Z glownego placu dolatuje kakis wesoly jazgot (czyzby znowu demonstracje?) i okazuje się ze to parada z okazji rocznicy zalozenia szkoly. Tak jak dzieci w Ameryce Poludniowej sa zwykle slodziutkie, ze az chcialoby się je porwac, tak te tutaj z nalanymi mordkami pozwalaja zrozumiec czemu Boliwijczycy sa tacy nieurodziwi. Ide do agencji turystycznej, czekac na Losia i Susan a tam mila pani opowiada mi o ciekawej fiescie Las Alitas – przez kilka weekendow zimowych kupuje się miniaturki wszystkiego, co popadnie – mebli, jedzenia, samochodow, z nadzieja, ze wkrotce bedzie cie stac na to samo w prawdziwym rozmiarze. Na przyklad studentowi kupuje się miniature dyplomu, zeby szybko się obronil. Wreszcie Los i Susan wracaja z wycieczki.
Relacja Losia:
"Wycieczka nie byla przyjemna, choc na pewno mocno pouczajaca. Na poczatku kupilismy prezenty dla gornikow, ciastka, cole, liscie koki, papierosy itp. Potem odbyla się pokazowa eksplozja dynamitu dla turystow. W zyciu nie widzialem tak dlugiego lontu, starczyl na 3 minuty. W sumie taka wieksza petarda, nic ciekawego. Susan, ja i jeden taki Amerykanin (pracujacy w jakiejs organizacji pozarzadowej w Nikaragui i oczywiscie z koszulka w stylu "osadzic amerykanskich mordercow z zamach w Chile", w skrocie gringo, co zlapal mode na idealizm polityczny). No i potem do kopalni... W skrocie wchodzi się do ciemnego korytarza, grzeznie po kostki w blocie (kalosze!), garbi, uderza ciagle w cos glowa (kask), potyka się i spotyka nielicznych gornikow. Chlopaki maja nienormowany czas pracy, bo pracuja na swoim (kazdy dzierzawi kawalek kopalni i z niego czerpie zyski), ale warunki sa nieludzkie. Po srednio 10 latach gornik umiera na pylice krzemowa. Chlopaczki w wieku 13 lat wciskaja się bez zadnych zabezpieczen do ciasnych tuneli i wynosza z nich 40-50kg torby mineralu (bo srebra juz od dawna tu nie ma, teraz cynk i inne rudy), a dostaja za to 30 gr. Mialem ochote wyjsc juz po 30 minutach ale nasza przewodniczka swietnie się tam czula (grubiutka indianka wzrost moze 1,40 :)) wiec spedzilismy tam cale 3h. Podawala nam cala mase innych szokujacych informacji, ale z tego co się dowiedzielismy od ludzi, ktorzy jechali z innymi agencjami, kazdy opowiada swoje bajki. Jedno jest pewne: z uwagi na kiepskie powietrze, chlopaki pracuja tam caly dzien na jadac na lisciach koki, bo jesc nie moga. Jedza dopiero po wyjsciu... Aha, maszyn oczywiscie zadnych nie ma, masek tez malo, no bo kogo stac... Doswiadczenie dosyc wstrzasajace.. Na szczescie dzieci gornikow nie garna się juz do kopalni. Teraz chodza po ulicach czyszczac buty. Moze przynajmniej dluzej pozyja.." (koniec relacji, mikrofon wraca do mnie :-))
Idziemy razem do baru, pytam pro forma czy juz moga ewentualnie mi ten ryz podac, a pani, ze nie. Szlak mnie trafia i pruje się ze sobie jaja ze mnie robia, zwodzac mnie caly dzien, a przeciez to u nich się zatrulam i ze nigdzie indziej ryzu nie ma. Ta sama pani co rano niewinnie pyta: a to pani juz dzis prosila o ryz? Oj, bo inna zmiana byla, to ja juz pani podaje. Piec minut, micha ryzu laduje na stole. Jeszcze w paru sytuacjach mi się zdarza uslyszec takie gole “nie” bez zadnych wyjasnien, kiedy wiem ze klamia. W hotelu nas suszy, mozna prosic troche wody? Nie, nie mamy (a co sami pijecie?). Ogolnie ludziom malo zalezy. Mile osoby się zdarzaja, ale na ogol ludzie sa nieprzyjemni, rowniez dla siebie, lokalni dla lokalnych. Widzielismy jak się miedzy soba wyklocaja. Na przyklad ktos wysiada z autobusu, z trudem pokonujac tlok, ktoremu się nie chce go przepuscic i zaraz z tylu dobiega gniewne: no, jedz Pan. Nie podobaja nam się te klimaty.
Tym bardziej, ze od miesiaca trwa strajk firm transportowych, ktore od lat nie placily podatkow, a teraz je do tego zmuszaja. Dopiero dzis pojawil się bezposredni autobus do La Paz, ale wszystko sprzedalo się na pniu, bo widac ze od kilku dni ludzie juz kiblowali. Los dostaje ostatnie bilety na autobus jakiejs szemranej firmy jednopojazdowej. Przychodzimy tym razem wczesnie, chlopak od biletow nie poznaje na bilecie nazwy ani logo swojej firmy i probuje nas odeslac z kwitkiem, ale się nie dajemy. Potem kreci, ze to jeszcze nie bilet tylko kupon, ktory na bilet trzeba wymienic, o, u tamtego pana. Pan mi gdzies zmyka w tloku, ganiam ich wokol autobusu, niezly cyrk. Wreszcie pozwalaja nam wsiasc. Smrod koki, nierozkladalne siedzenia, zawalony korytarz, ryczace dzieci. Ojej, chyba się powtarzam, ale mnie tez to deja vu denerwuje.
Autobus odjezdza godzine po czasie, juz po zmroku i zaraz robi się zimno, ale jestesmy tym razem uzbrojeni w spiwory (kto by wierzyl w klamliwe obietnice ogrzewania). Po dwoch godzinach trafiamy na jakas blokade na drodze (ki diabel) i skrecamy w droge gruntowa. Jakis czas potem znowu korek, wiec tym razem zupelnie zjedzamy z trasy. Od tej pory jedziemy na przelaj altiplano, czyli piaszcystymi wertepami, ktorymi wiozl nas jeep Santosa. Autobus trzesie się na wybojach, brodzimy przez strumyki, silnik gasnie z przemeczenia. Najsmieszniejsze, ze w tym szczerym polu jeszcze kilka razy trafiamy na zatory, dlugie weze tirow albo innych autobusow i zawsze znajduje się tam dyzurnych pomocnikow, ktorzy z okrzykiem “dale, dale” (jedz, jedz) pomagaja kierowcy wymanewrowac z tloku. Czujemy ze w polowie drogi nas wysadza i kaza isc pieszo albo staniemy i zamarzniemy. Zwlaszcza, ze bilety zabrali nam juz dwie godziny temu. Nad ranem w autobusie slychac grozne pomruki i okrzyki protestu. Okazuje się ze kierowca zamiast dowiezc nas do La Paz chce nas zostawic w jakims sasiednim miasteczku, bo wjazd do stolicy zablokowany przez konkurencje (aha!), ale w koncu zgadza się pojechac do konca jezeli kazdy dorzuci 4 zlote za duze nadlozenie drogi.
Zajedzamy na terminal, ladniutki zreszta, i ani myslimy o zwiedzaniu La Paz, tylko kupujemy bilet na pierwszy autobus do peruwianskiego Puno. Na terminal pojazdow nie wpuszczaja, wiec do minibusa na pierwszy odcinek drogi, do granicy, musimy kawalek dralowac. Wreszcie za granica peruwianska przesiadamy się w porzadny autobus i oddychamy z ulga.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (7)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4