Z Barreiriñas do São Luis droga już na szczęście prosta, 4,5 godziny busem po asfaltowej szosie. Hotele z przewodnika albo mają komplet, albo ceny im skoczyły. W końcu gostek z informacji dworcowej dzwoni do znajomego pensjonatu, „800m od starego miasta, wystarczy przez most przejść”. Właściciel przyjeżdża po nas furgonetką i kasuje słono za transport, chociaż jadę u łosia na kolanach, z głową wbitą w sufit. Jeszcze gostek który nam to naraił podprowadził mi z plecaka czołówkę, jak siedział na pace z naszymi rzeczami. Wrr, udowodnić nie mogę, bo odkrywam po fakcie. 800m to oczywiście drobne zaniżenie. Pensjonat jest niczego sobie, ma klimę i wi-fi, ale okolica podrzędna, po nocy chodzić strach, a sam most dłuższy niż Poniatoszczak. Następnego dnia wynieśliśmy się do do niezłego syfu, ale w samym centrum,
Piątek wieczór, w dodatku trwają „święta czerwcowe” czyli sezon Św. Jana, więc spodziewamy się niezłej fiesty. Idziemy na stare miasto, a tam faktycznie jakaś scena stoi, tańczą upierzeni Indianie, ale widzów nie za dużo. To na głównej ulicy. Potem ciut kręcimy się po okolicy i okazuje się, że na równoległej ludzi dużo mniej, a od trzeciej przecznicy wzwyż – totalnie głucho. Za dnia miasto trochę nabiera życia, jednak trochę turystów jest, chociaż głównie brazylijskich. UNESCO musiało mocno zainwestować w remonty, bo działanie nieubłaganej wilgoci widać na każdym kroku. Wnętrza zalatują stęchlizną, na ścianach czarnozielone zacieki, a gdzie konserwator nie dotarł, tam o swoje przyroda się upomniała. Z niejednego dachu zwiesza się bujna roślinność. Na szczęście fasady kryte azulejos czyli kafelkami lepiej się zakonserwowały, przynajmniej z wierzchu. Ale porządnie odpicowane są tylko kolonialne kamieniczki na ul. Portugal, ponoć najbardziej zakafelkowanej ulicy świata. Im dalej od zbiegu Portugal i Estrela, tym bardziej wszystko zostawione swojemu losowi. Jeszcze jest drugi taki hot spot – okolice handlowej Rua Grande, ale reszta starego miasta wygląda jak niezły slums. Niedzielny spacer robi ponure wrażenie. Ulice są absolutnie wymarłe, na sklepach zapuszczone metalowe rolety, ludzie się gdzieś kryją. Jedyne niedobitki siedzące na ulicy patrzą na nas spode łba. Co za kontrast z Boliwią. Tam stare miasto jest odszykowane jak w Europie, a na ulicy o każdej porze dnia i do późnych godzin nocnych jest wrzawa, w której człowiek czuje się swojsko. Starówka brazylijska jest zaś jak amerykańskie inner city, śródmiejski syf, zajęty przez szemrane towarzycho. Nie tu spędza się familijny weekend, lecz ...w centrum handlowym czyli w „shoppingu”. I tam też wylądowaliśmy żeby móc cokolwiek zjeść (trzy turystyczne knajpy w śródmieściu się zamknęły). Food court w shoppingu wielki jak plac w mieście, ze dwadzieścia fast-foodów, ale poza dwiema hamburgerowniami reszta to porządne samoobsługowe barki (z gotowym żarciem na wagę). Brazylijską specyfiką jest scena z muzyką na żywo i alkohole w karcie (od wina argentyńskiego po caipirinhę i alkohole czyste). Pod shoppingiem załapaliśmy się też na obchody świętojańskie. Bo na starówce były marne. São João to święto całej północnej Brazylii, ale ponoć São Luis słynie z niego najbardziej. Główną atrakcją jest Bumba meu Boi czyli taneczno-muzyczne występy ilustrujące legendę o wole, zabitym na prośbę głodnej żony czarnego pastucha i wskrzeszonym przez jej łzy, gdy okazało się, że mąż ten postępek przypłaci życiem. Wszystko się dobrze kończy i wół przyłącza się do radosnych pląsów w afrykańskich rytmach. Najfajniejsze jest to, że święto trwa cały miesiąc (przełom czerwca i lipca), codziennie są jakieś występy w kilku różnych miejscach, więc nie ma tłoku i można oglądać widowisko spod samej sceny. Jedyny minus, że impreza zaczyna się po zmroku, więc trudniej ją obfotografować.