Do Cayenne w Gujanie Francuskiej można dolecieć z Belém linią TAF - bilety lepiej kupić, niestety gotówką, w agencji podróży, bo przy samoobsłudze na ich stronie wyskakują wyższe stawki. Ale i tak chcieli ponad 500 reali za osobę, więc zamiast tego lecimy do Macapá za prawie połowę ceny. Inna opcja to 24 godzinna łódka, ale też nie bardzo tania. Na lotnisku wita nas deszcz po kostki dosłownie. Rękawa nie ma, a pożyczony od linii lotniczej przed prysznicem nie ratuje. Mapacá to juz straszna prowincja. Z lotniska na dworzec nie ma autobusu, więc idziemy kilka przecznic na przystanek. Oczywiście nie ma rozkładów, a gdy pytamy o dojazd przechodniów i kierowców autobusów, pada z siedem różnych propozycji, przy czym nawet co do kierunku jazdy nie ma zbieżności. Po 40 minut nabieramy pewności, że żaden autobus na dworzec nas nie zawiezie, więc wsiadamy w taryfę i w drodze na dworzec zahaczamy o jedyną atrakcją miasta - pomnik równika. Stanęliśmy sobie na linii równika (co prawda z odchyłem 20-metrowym) okrakiem przez dwie półkule, co udokumentowano nam stosownym świadectwem. Z Macapá gruntówką miało być 12 godzin do granicy. Ale z tymi 12 godzinami to ściemniają w żywe oczy. Błocko takie, że z dziesięć razy grzęźniemy. Z pierwszej dziury wyciąga nas koparka. Fiu, fiu, myślimy sobie, wysoka technologia, jakoś od dziury do dziury nas przepchną. Nic bardziej mylnego. Każda następna koleina wymaga skomplikowanych i czasochłonnych operacji, a jeszcze nasz kierowca się uparł, żeby nie tylko samemu się wygramolić, ale jeszcze autobus konkurencji z błota wyciągać. W efekcie 100 najgorszych km pokonujemy w siedem godzin, do tego kilka przestojów w niewiadomym celu i cała trasa zamyka się w czasie 24 godzin. I to wszystko na ciastkach, bo tylko taka pasza była po drodze dostępna. Graniczne Oiapoque to kilka ulic na krzyż, zapaćkanych kolorowym błotem, które nawet w praniu nie schodzi. Ale za to życie się toczy do późna (albo i całą dobę?), bo Gujańczycy przyjeżdżają na tanie zakupy, tanie jedzenie i wg przewodnika – tanie kobiety. Hotele albo po 70 reali albo - wzdłuż rzeki - obrzydliwie zawilgocone przybytki na godziny. Na szczęście udaje nam się znaleźć coś pomiędzy. Na stronę gujańską przeprawiają łódki za 10 reali od osoby (15 minut). W Gujanie nie ma regularnego transportu, więc 2,5 godzinną trasę do Cayenne można pokonać tylko zbiorową taksówką (jak się chętni uzbierają). Ceny nie są tak wariackie jak nas straszono w Brazylii (miało być 120 euro od osoby!), ale wypieprzyć lekką ręką po 40 też nam się nie uśmiecha. Postanawiamy wypróbować autostop, który ponoć dobrze w Gujanie Fr. działa. Na wstępie wizyty w kraju ucinamy sobie dłuższą pogawędkę z sympatycznymi pogranicznikami, żeby trochę francuski z mroków niepamięci odgrzebać i – przede wszystkim – ochłodzić się ich klimatyzacją. Radzą, żeby stopa łapać po sjeście, kiedy ludzie z zakupów zaczną wracać. Jeszcze inna para autostopowiczów się napatoczyła i gdzieś znika szybko, więc jesteśmy dobrej myśli. Siadamy przy drodze, ale samochody nas mijają albo pełne albo niechętne. Po dwóch i pół godzinie zaczyna się ściemniać. Hotelu, nawet jakbyśmy chcieli zaszaleć, nigdzie nie widać. Miasteczko St. Georges jest w porównaniu z brazylijskim sąsiadem mocno odpicowane, ale tak samo zadupiaste. Może by u kogoś hamak w ogródku powiesić? Może by namiot na polu rozbić. Idziemy naprzód, badając teren ale się ściemnia i trzeba się zdecydować. Ruch zamiera, ale ostatni samochód na który macham o dziwo się zatrzymuje. W środku dwóch wielkich gości chce nas zabrać po 40 eurasków od łebka. Krzywimy się, więc o połowę schodzą i taką cenę już od biedy możemy przełknąć. Pasażer jest Brazylijczykiem i okazuje się, że po portugalsku rozumiemy go lepiej, niż francuskojęzycznego kierowcę, hihi. Jednak czegoś się ostatnio nauczyliśmy. Masę ciekawych rzeczy opowiada o kraju: że 20 lat temu 95% mieszkańców stolicy nie miało legalnych papierów, że teraz wg spisu mieszka tam 51 narodowości, że jedyne rolnictwo w kraju (i też na małą skalę) rozkręcają Wietnamczycy, że poza główną drogą wiodącą przez wybrzeże cała Gujana Fr. to już tylko bezkresna dżungla z nadrzecznymi wioskami Indian. Po drodze mijamy wraki spalonych samochodów, którymi lokalne bandziory tarasowały drogę, żeby napadać na podjeżdżających kierowców. Teraz rzadko się to zdarza, bo godzinę od granicy postawiono posterunek żandarmerii. Wreszcie dojeżdżamy pod Cayenne do naszych gospodarzy, Claire i Mario, z nieocenionego CouchSurfingu.
O tym co Łosie porabiają w Gujanie napiszę wkrótce.