Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Łosie okrakiem przez Amerykę - V2.0 - The Moose Do America Again - Click Here!!!    Jak się spłukać to tylko w Gujanie Fr. :-)
Zwiń mapę
2008
01
lip

Jak się spłukać to tylko w Gujanie Fr. :-)

 
Gujana Francuska
Gujana Francuska, Cayenne
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 77947 km
 
Do Gujany Fr. wpadliśmy w trzech celach: zwiedzić francuski Alcatraz i europejskie centrum kosmiczne oraz dostać wizę do Surinamu. Stolica, Cayenne, nas nieco zaskoczyła: centrum malutkie - można obejść w godzinę - ale w bardzo francuskim stylu. Domki mają obowiązkowo pastelowe okiennice, pionowe kolorowe poprzeczki jak mur pruski a dachy - rozszerzają się na dole. Centrum to jednak nie wszystko - masa ludzi, w tym nasi gospodarze, mieszka na przedmieściach, które ciągną się kilometrami. Autobusy miejskie nie istnieją, więc gdybyśmy się z Mariem nie zabierali rano do miasta i z powrotem wieczorem, mielibyśmy poważne problemy logistyczne. Ceny może nie tak księżycowe jak zastał Kuba G. na Tahiti, ale i tak się za głowę człowiek łapie. A to głównie przez to, że większość jedzenia przywozi się z la Metropole czyli mateczki Francji, w tym część warzyw i owoców. Import tych ostatnich z krajów sąsiednich jest zabroniony ze względu na muszki owocowe. W efekcie nawet na dodatki do żurku z papierka (jajka, ziemniak i kiełbasa) poszło ponad 10 eurasków. Kebab niestety nie występuje w formie ulicznej ale zamiast tego są super bagietki na ciepło z marokańską kiełbaską merguez - wieczorem w zmotoryzowanych budkach na głównym placu, po 3,5-4 euro (polecamy Mehdiego, który jest jedynym autentycznym przedstawicielem bliskowschodniej kuchni – pozostałe merguezy sprzedają Chińczycy albo Kreole czyli Afrogujańczycy). Cayenne jest jednym z najgorętszych miejsc jakie odwiedziliśmy - wciąż pod byle pretekstem wchodzimy do lokali z klimą. Rzeczy warte obejrzenia w mieście są dwie: muzeum departamentalne Franconie na głównym placu i rynek warzywny. W muzeum oprócz szczypty historii jest wystawa przyszpilonych lokalnych owadów - motyle 20-centymetrowe i latające żuki wielkości dłoni - byle na żywo się na takie nie natknąć! Myśleliśmy, że rynków widzieliśmy już ze sto, więc zaskoczenia nie będzie. Zapomnieliśmy, że to Francja: rynek jest wycacany, nic nie gnije, nie walają się śmieci, ale za to równiutko poukładane lokalne papaje kosztują więcej niż w Polsce, hehe. Warto się tu załapać na lokalne nalewki - rhum arrangé, najlepiej z cytryną i przyprawami, mniam (a darować sobie Ti’punch – niby aromatyzowany owocami, a tak naprawdę to ordynarnie rumowy rum). Dobrze się składa, że dwie główne atrakcje kraju leżą obok siebie, w okolicach Kourou, godzinę od stolicy. Stopa tym razem łapiemy błyskawicznie, więc w Europejskim Centrum Kosmicznym jesteśmy z dużym zapasem. Zwiedzanie darmowe, ale za telefoniczną rezerwacją i koniecznie się trzeba wylegitymować - nie robią wyjątków. Najpierw wpadamy do muzeum - okazuje się, że dla odwiedzających centrum kosmiczne jest zniżka, hihi (3,80 zamiast 6 euro). Pierwszy raz taki przypadek że za więcej płacisz mniej. Właśnie z gujańskiego centrum wylatują rakiety Ariane, głównie z satelitami komunikacyjnymi. I jest to jedyny taki ośrodek, który, dzięki położeniu na równiku, może na orbicie umieścić dowolnego satelitę geostacjonarnego. Wkrótce latać też stąd będą Sojuzy. Podczas wizyty (objazd autobusem po całym terenie) cała procedura jest szczegółowo objaśniana, niestety po francusku, więc trochę nie nadążaliśmy z przetwarzaniem danych. Kiedy jedyny obecny anglojęzyczny nieśmiało wyznał, że nie rozumie, rozległ się drwiący szmerek. Tłumaczenie wyglądało tak, że przewodniczka spytała na koniec "To czego pan nie zrozumiał?". Buahaha, witamy we Francji. A przecież centrum nie jest francuskie tylko ogólnoeuropejskie. Polska oczywiście się nie dokłada do interesu, ale jest on wspólne finansowany przez 12 krajów. Chyba podobało mi się bardziej niż centrum Kennedy'ego. Nawet autobusem przejeżdża się przez samą wyrzutnię - można sobie zajrzeć kilkanaście metrów w głąb fos pochłaniających gazy odrzutowe. Na wystrzelenie rakiety można się załapać, tylko z wyprzedzeniem należy się zapowiedzieć i liczyć z ewentualną zmianą daty. Mniej więcej raz na miesiąc wylatuje nowa Ariane (każda jest jednorazowa), ale akurat między dwa starty się wstrzeliliśmy, więc musimy sobie odpuścić. Muzeum na szczęście większość opisów ma przetłumaczonych, więc można sobie luki pouzupełniać.
Z ośrodka kosmicznego do centrum Kourou stopa złapaliśmy ledwie stanęliśmy na poboczu. Podobno w miasteczku jest miejsce, gdzie można tanio spać na hamakach. Kourou zostało zaplanowane pod samochody i większość ulic wije się zamiast ładnie krzyżować, więc dobrze że wzięliśmy mapę z informacji w Cayenne. Po długim marszu pełnym zwodów trafiamy do Village Indien a tam na plaży u pani z domku z szyldem (stowarzyszenie Toloulou czy jakoś tak) można się rozwiesić hamakiem (własnym) pod daszkiem. W nocy temperatura spada, więc ciut dygotaliśmy. A jeszcze z trzcinowego dachu deszcz pokapywał, ale ważne że hamaki, mimo początkowych trzasków na łączach, zadebiutowały bez wtopy. Z samego rana mieliśmy katamaran na „wyspy wybawienia” (îles du Salut), a nocowaliśmy dokładnie na drugim końcu miasta, więc wieczorem jeszcze opracowaliśmy sobie trasę z zegarkiem, hihi. Wyspy są trzy i wszystkie służyły jako kolonia karna (bagne) głównie dla groźnych przestępców, ale również dla więźniów politycznych (w tym nacjonalistów indochińskich jeszcze w latach 50-tych XXw.). Po niewydarzonej próbie zasiedlenia Gujany w XVIII w. (koloniści w większości pomarli z głodu i chorób), Francja uznała że teren ten najlepiej nadaje się na wyjątkowo paskudne więzienie. Oprócz wysp było jeszcze kilkanaście obozów na stałym lądzie w Gujanie. Do dziś w świadomości Francuzów metropolitalnych Gujana to zielone piekło budzące najgorsze skojarzenia, coś jak Syberia dla Polaków. Warunki w kolonii karnej były okrutne - bardzo wycieńczająca praca przy małych racjach żywieniowych, tropikalnych chorobach i nikłej nadziei na powrót do cywilizacji. Większość więźniów miała wyroki terminowe – x lat ciężkich robót, ale w przypadku wyroku do lat 8 stosowała się zasada „doublage” - po odsiadce trzeba było czas jej równy przemieszkać jeszcze w Gujanie a w dodatku zarobić na powrót do Francji. Przypadków udanej ucieczki z wysp można się doliczyć może kilkunastu w stuletniej historii kolonii – spośród ponad 50 000 osadzonych. I muszę zmartwić fanów Papillona – wcale nie uciekł z Wyspy Diabelskiej tylko z więzienia w Cayenne, a opisywane perypetie tak naprawdę podkradł innym więźniom (tak przynajmniej twierdzi tablica w muzeum). Nie zawsze więźniów trzymano za kratami, często aby zniechęcić do ucieczki wystarczał naturalny mur w postaci rekinów patrolujących Wyspę Diabelską. Najcięższych zbirów osadzano zaś na wyspie St. Joseph – tam cele nie miały sufitu, więc nie chroniły przed ulewą czy skwarem, zamiast sufitu miały kraty, po których dzień i noc krążyli strażnicy, którzy surowo karali za najdrobniejszy hałas (zwłaszcza rozmowy były zabronione). Dziś zwiedza się właśnie tę drugą wyspę oraz Royale, Diabelska jest off limit. Dawne zabudowania więzienne bardzo malowniczo zarosły, w celach rozgościły się drzewa, a wyspy dla zwiedzającego wyglądają idyllicznie. Zwłaszcza, że jest to jedyna część gujańskiego wybrzeża, gdzie morze ma kolor turkusowy a nie burobrązowy od naniesionych przez rzekę roślin. I pełno kolorowych jaszczurek, a w parczku przy kościele czeka niespodzianka. Jakieś wielkie wiewióry skaczą. Z bliska jak małe kapibary ale dużo bardziej zwinne. To aguti, lokalny przysmak, więc całkiem zrozumiałe, że spieprza przed człowiekiem aż się kurzy. Ale największy ubaw jest jak dorwie toto kokosa. Zmyka szybko z łupem, ale po drodze albo mu on z ryjka wypada, albo próbuje go przechwycić inne aguti. Ogląda się jak mecz ekstraklasy. Czasem też do kokosa udaje mu się wreszcie dobrać i rozlega się niezły łomot – odsyłam do filmiku. Na wyspie Royale jest bardzo ciekawe muzeum, które szczegółowo (i w eleganckim tłumaczeniu) opowiada całą historię wysp, zwłaszcza w czasach kolonii karnej. Wycieczka jak to w Gujanie Fr. nie jest tania, ale warto. Polecamy katamaran (vollier) Royal Ti’punch za 38 euro od osoby na cały dzień. Na wyspie Royale jest plaża i można tam zostać trochę dłużej albo na noc. Z powrotem do Cayenne zabraliśmy się z Australijczykiem, który miał wynajętą taksówkę. Płacił straszną kasę (180 euro w dwie strony, godzina drogi!), a jeszcze taksiarz się burzył, że za nasz przejazd też mu się należy po 20 od osoby. W dodatku sam przyjechał z pasażerem na gapę, buahaha. Ale zwyczaje. Wyjaśniliśmy mu grzecznie, w jak wielkim jest błędzie, trochę się krzywił, ale jak na pożegnanie daliśmy mu symboliczny napiwek (może dwa euro w drobniakach), to się szeroko uśmiechnął. Gospodarze nas namówili, żeby koniecznie do dżungli zajrzeć. Pod wioską Saül jest kilka fajnych tras do zrobienia bez przewodnika. Środek dżungli, wokół żywego ducha. Wpadliśmy tylko na trochę i zrobiliśmy jedną 6-godzinną pętlę. Szlak niby oznaczony, ale jak się drzewa zwaliły, to ciągu dalszego 15 minut po chaszczach szukałam. A ścieżka co i rusz zamienia się w podmokłe błocko czy wręcz strumyk. To było mocne, zwłaszcza jak nas deszcz złapał. Wioska jako jedyna ze znanych mi osad dżunglowych nie leży nad rzeką, bo została założona w celach ewangelizacyjnych (w latach 30-tych) – i z założenia miała leżeć w równej odległości od okolicznych rzek. Oczywiście nie ma sypiących się chatek na palach tylko porządne drewniane domki z elektrycznością. Ach, Francja. Ale nawierzchni, a raczej jej braku, by się wstydzili. W dzień przylotu deszcz nas złapał okrutny – przemokliśmy nawet pod dachem furgonetki która z lądowiska nas przywiozła. „Ulica” wioski była bardziej bagnista niż potem ścieżki w lesie. Na samym końcu wioski, po najgorszych błotach dociera się do Chez Fred, schroniska (carbet) hamakowego. Dobrze być tak daleko, bo w wiosce francuski hip-hop głośno puszczają i pryska czar odludzia. Nam tylko ciut wchodził w paradę jedyny poza nami turysta, który nieustannie fajczył. Powieszenie hamaku, plus dostęp do prysznica, kuchenki gazowej i naczyń oraz dziury zwanej kiblem kosztuje 8 euro od osoby (tak jak w Kourou). Za wypożyczenie hamaka – dopłata 2 euraski. Polecamy poprzywozić puszki z gotowym żarciem. Koniecznie trzeba też przywieźć tabletki albo pompkę do uzdatniania wody – na trasie czasem trzeba się zadowolić mętnym bajorkiem. W samolocie powrotnym mieliśmy niezłe widowisko – w oddali z chmury lał się deszcz jak ściana wody, widać było dokładnie początek i koniec a wokół niebieskie niebo. Szkoda że zdjęcie za dobre nie wyszło. Zwierząt w dżungli za bardzo nie spotkaliśmy, ale trochę się spieszyliśmy, żeby wrócić przed zmrokiem. Szkoda mi leniwców, którym Francuzi wymyślają od "leniwych baranów" (mouton paresseux) a jeszcze bardziej lokalnych żabek drzewnych w żarówiastych barwach. Za to po powrocie do domu nagle coś pac! mnie w rękę. Patrzę, a to żabka wielkości 5-złotówki. Nie niebieska, ale i tak miałam kupę zabawy, goniąc ją po ścianach. Trzy razy ją za okno wywalałam, ale wracała. Czyżby nie wiedziała, że się do żabojadów tak naprasza??? W Gujanie postanowiliśmy jeszcze wstąpić do kolonii karnej na granicy z Surinamem. Stopa złapaliśmy do Kourou, po pół godzinie. Gość całą drogę skarżył się na szpital, który mu jakąś operację spaprał. Zresztą Claire, która jest lekarką, też o francuskich lekarzach w Gujanie Fr. ma najgorsze zdanie. Podobno są nietykalni, bo gdyby ich zwolnić, to nie ma chętnych na ich miejsce. Przyłażą więc w kratkę albo na koksie, a pacjentów traktują jak śmieci. Z Kourou już na zachód kiepski ruch. W końcu jakiś minibus się zatrzymał i facet zaproponował po 20 eurasków od łebka za 150 km. Stargowaliśmy do 15 i w drogę. Po drodze jeszcze go zbałamuciliśmy, żeby dał nam obejrzeć śliczny malowany kościółek w Iracoubo i nasłuchaliśmy się niesamowitego kreolskiego akcentu, jakim się porozumiewał z innymi pasażerami. Francuskiego w tym okruchy. Obóz karny w St. Laurent de Maroni był obozem przejściowym, gdzie lądowali więźniowie zwiezieni z Francji i kolonii (20%) do dalszego rozparcelowania po różnych obozach. Po obozie oprowadza przewodnik, który bardzo się pasjonuje tematem, więc wycieczka bardzo ciekawa (5 euro), ale czy ktoś oprowadza po angielsku, nie mam pewności. Nie ma za to żadnych tabliczek z opisami, więc nie-francuskojęzyczni chyba mogą sobie odpuścić. Żeby od progu skruszyć twarde charaktery, nowych więźniów przykuwano za nogi do metalowej sztaby u łóżka. Hm, w przypadku sal zbiorowych za łóżko służyła betonowa tafla ok. 20m z betonowym podgłówkiem, na której więźniowie, w związku ze sporym przeludnieniem, leżeli głowa przy głowie. Rozkuwali ich tylko z rana na dwie godziny dziennie. Ciekawe, że do kolonii karnych (ale nie na wyspy, tylko do „lżejszego” obozu pracy) trafiano nawet za pomniejsze przestępstwa (głównie w przypadku recydywy), np. za drobne kradzieże, a nawet włóczęgostwo czy żebractwo! Owszem, żebracy w Cayenne są upierdliwi, ale do więzienia bym ich od razu nie wrzucała. Jeden bosy i strasznie zapuszczony menel nawet do nas po polsku zagadał, już się wystraszyliśmy, że rodak tak się stoczył, ale na szczęście sąsiad z południa. Inny z kolei był bardzo zadbany i zawsze nas uprzejmie witał, a jak nic nie dostał, to mówił „tak czy siak, życzę państwu miłego wieczora” :-)
Na tym nasza wycieczka do Gujany Fr. dobiegła końca. Mimo, że nocowaliśmy odpłatnie tylko w hamakach (3 noce), obiad w knajpie jedliśmy dwa razy (u najtańszego Chińczyka, po 7 euro za danie i w garkuchni kreolskiej po 10), a przejazdy staraliśmy się załatwiać na stopa, tygodniowy pobyt zamknął się kwotą 740 euro! O raju, spieprzamy do tańszych krajów.




 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (32)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
DODAJ KOMENTARZ
Ania Cz.
Ania Cz. - 2008-07-02 10:29
Okno na świat, to jest ten blog :) Pozdrowienia dla Nieustraszonych Podróżników.
 
michal.szawan@gmail.com
michal.szawan@gmail.com - 2009-11-02 16:53
wpanialy opis gunay francuskiej. bylem tam dwa razy,mieszkalem w wiosce indianskiej w okolicach matoury,gdzie mialem swego czasu dlugoletnia dziewczyne. papillon uciekl z obosu w st.laurent du maroni. jest tam do zobaczenia jego cela, obok st laurent jest wyspa tredowatych na ktorej sie zatrzymal. piekny kraj, ciekawi ludzie, pyszne jedzenie.ceny rzeczywiscie wygorowane.pozdrawiam.michal
 
Lidia
Lidia - 2018-01-07 10:59
To rzadko odwiedzany kraj, tym cenniejsze są zawarte w blogu informacje . Jeżeli wolno się do czegoś przyczepić ( z całą sympatia dla ciekawie napisanego tekstu) - to te "chi chi" , "cha cha". To trochę tak jak tłumaczenie dowcipów.... Pozdrawiam ciepło
 
Kawka
Kawka - 2019-06-02 07:56
Wyruszamy za miesiąc ale do pracy zdam info z pobytu
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4