Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Łosie okrakiem przez Amerykę - V2.0 - The Moose Do America Again - Click Here!!!    El polaco clandestino, clandestino ilegal...
Zwiń mapę
2008
14
lip

El polaco clandestino, clandestino ilegal...

 
Suriname
Suriname, Paramaribo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 78276 km
 
O celach wizyty w Guanie Fr. już pisaliśmy. No i niestety jeden, chyba najważniejszy, nam nie wypalił. Wiza surinamska, która miała być czystą formalnością, okazała się niemożliwa do uzyskania ze względów tyleż przyziemnych, co nie do przeskoczenia: zabrakło nam w paszportach pustych kartek na jej wklejenie, a niestety całą stronę ten dumny dokument zajmuje. No i drobny szczegół, że paszportom upływa data ważności za pięć miesięcy, a nie za wymagane sześć. Hm, czyli wracamy do Brazylii. Kolejny kubeł zimnej wody wylewają na nas w liniach lotniczych TAF: biletu w jedną stronę do Belém kupić nie można. Pozostaje nam wywalić fortunę na bilet w obie strony albo jeszcze raz przez dobę ponurzać się w błocie. Ratunku! Nasi gospodarze nas jednak uspokajają. W Surinamie byli nie raz, zawsze nieoficjalnie. Uzbrojeni w pełen know-how, w St. Laurent wsiadamy na „nielegalną łódkę” na drugą stronę rzeki, do wioski Albina. Łódka nie płynie jakimiś opłotkami, tylko bezwstydnie zawija na samo nabrzeże, nieopodal napisu „policja”. Trochę lękliwie dopytuję kapitana, czy zrozumiał, że nie chcemy pieczątek. Uśmiecha się szelmowsko: „Co, pierwszy raz w Surinamie?”. Na brzegu obskakują nas kierowcy ze zbiorowych taksówek do Paramaribo i już za chwilę kompletujemy czteroosobowy skład. Droga do stolicy jest pełna wrażeń. Współpasażerki prowadzą ożywioną rozmowę w taki-taki, mieszance portugalskiego, angielskiego i holenderskiego z afrykańskimi narzeczami. Do tego taksiarz zapuszcza tradycyjną muzykę aleke – to już czysta Afryka – i przy takim tle dźwiękowym mkniemy z kopyta po wąskiej szosie, która procentowo składa się bardziej z dziur niż z asfaltu. Dziur obficie wypełnionych wodą, więc z pluskiem pokonujemy te kałuże i jesteśmy święcie przekonani, że zamiast do auta wsiedliśmy do motorówki. W dodatku całą drogę ścigamy się z innymi motorówkami. Zatrzymujemy się tylko, żeby kupić owoce w przydrożnych straganach przy ledwie skleconych drewnianych chatach. Wyrastają takie pojedynczo z wielkiej zielonej pustki – nie z dżungli, jak w Gujanie Fr. tylko łąk, rzadkich lasów i ewentualnie pól ryżowych. Pod miastem zahaczamy o kantor Drive Thru, hehe, ale wbrew nazwie trzeba z samochodu wysiąść, żeby kasę wymienić. Na granicy kantorów nie ma, bo tam wymiana jest, o dziwo, nielegalna. Taksówkarz znajduje nam sympatyczny hotel, a nawet, bez pytania, stargowuje nam cenę. Zgodnie z obietnicami znajomych, ludzie powszechnie mówią tu po angielsku – mniej lub więcej ale większość w stopniu zdatnym do przyzwoitej komunikacji. Surinam ma dość zrównoważoną mieszankę narodowościową, bo żadna z grup nie stanowi wyraźnej większości. Jest po trochę Hindusów, Afrykanów, Indonezyjczyków i Chińczyków (plus przybysze skądinąd i mieszańcy oraz jeden procent białych). Wspomniani Azjaci mieszkają tu od pokoleń. Zaczęli się sprowadzać już w latach 70-tych XIXw., jako rolnicy kontraktowi w miejsce afrykańskich niewolników, którzy po uwolnieniu masowo opuszczali plantacje. Surinamczycy są ze swojego multi-kulti bardzo dumni. Ponoć wszyscy żyją ze sobą bez większych napięć, nawet meczet i synagoga stoją na sąsiednich działkach. Bez liku jest też pomniejszych meczetów i hinduistycznych świątyń – w dość szokującym stylu a la torcik urodzinowy.
Proporcje etniczne niby jak na Trynidadzie, ale atmosfera nie do porównania. Owszem, syfu trochę jest, chodnik porozwalany i zalatuje moczem, ale jest koło dziewiątej wieczór, a centrum pełne ludzi. Nie trwa pospieszna ewakuacja, można z tłumem innych chętnych spokojnie iść coś zjeść. Wreszcie bez zaciskania pasa! Bardzo popularnym miejscem do tego są bary na Waterkant czyli nabrzeżu i tam właśnie dorywamy się do naszego pierwszego bami gorenga z pikantnym sosem z orzeszków ziemnych (7-10 zł porcja). Sos jest niezrównany i można go jeść ze wszystkim, co też odtąd przez kilka dni praktykujemy. Naszym drugim faworytem jest hinduskie roti, taki naleśnik, do którego ładuje się mięsno-warzywny farsz z curry. W trynidadzkiej wersji był paskudny, tutaj – znakomity, najlepiej w sieci Roopram Roti Shop (8-15 zł). Za pierwszym razem Łoś wraca od lady stropiony. „Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, ale mają z kurczaka, baraniny i ...psa”. Na szczęście zaraz nas olśniło, że jednak o kaczkę chodzi. Jedyny problem z tą knajpką jest taki, że sztućców nie dają, ale druhna Łosica zawsze ma łyżkę na podorędziu, co zaleca i wam.
Surinam składa się w zasadzie ze stolicy i słabo zagospodarowanej reszty. Agencje turystyczne mają w ofercie słownie jedną wycieczkę do dżungli z wliczoną wizytą w indiańskiej albo kreolskiej wiosce. Nie skusiliśmy się, za to wizytę w Paramaribo bardzo polecamy. Najstarszy budynek w mieście – XVII-wieczny murowany Fort Zeelandia pochodzi z czasów, gdy Anglicy oddali Holendrom Surinam w zamian za Nowy Amsterdam (czyli Nowy Jork). Poza tym starówka – zresztą nie taka stara, bo z XIXw. – to rzędy bielutkich drewnianych rezydencji z koronkowymi zdobieniami. Teraz są w nich głównie ministerstwa, banki i takie tam, dzięki czemu są pięknie odrestaurowane. Zupełnie przypadkowo lądujemy w mieście akurat na 1 lipca - Dzień Emancypacji czyli uwolnienia niewolników. A i tak mało turystów (głównie Holendrzy). Lepiej trafić nie mogliśmy – na ulicach i w parkach wesoła feta, wszyscy paradują w tradycyjnych strojach, baaaardzo kolorowo, bufiasto i falbaniasto. Lokalni pozują do zdjęć na tle surinamskiej flagi i ogólnie nastrój jak w Irlandii w dzień Św. Patryka. Ale i w bardziej cywilne dni jest sielsko, ludzie są przyjaźni i widać, że czują się u siebie, nie to co w Gujanie Francuskiej, gdzie rej wodzi garstka przyjezdnych Francuzów. Przez cały kilkudniowy pobyt policjantów widzieliśmy tylko raz - na rowerkach i w kaskach kolarskich, hihi. W ogóle zapomnieliśmy, że jesteśmy clandestino illegal i nikt nam o tym nie przypominał. W całym mieście jest chyba tylko jeden sklep z pamiątkami, Readytex – taniocha a fajny wybór. Mam wrażenie, że jakieś ministerstwo do niego dopłaca w celach promocyjnych :-)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (23)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
endi
endi - 2008-07-14 11:58
Super zdjęcia ludzi:)
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4