Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Łosie okrakiem przez Amerykę - V2.0 - The Moose Do America Again - Click Here!!!    Koniec opierdzielania / Screwing around no more!
Zwiń mapę
2007
17
sty

Koniec opierdzielania / Screwing around no more!

 
Urugwaj
Urugwaj, Montevideo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10315 km
 
UWAGA! UWAGA! UWAGA! Na dole sa juz fotki z Urugwaju, a oprocz tego w poprzednim wpisie z 10 stycznia jest tez kilka dodatkowych fotek z Buenos, ktore wlasnie dodalismy.

Żeby nie siedzieć dziewczynom zanadto na głowie, w środę przenieśliśmy się do nowych gospodarzy. Jadąc do domu Marceli i Jorge, zwanego J (Hota) właśnie myślałam, że fajnie byłoby znaleźć nocleg w starym domu w typowym dla Buenos Aires stylu propiedad horizontal (PH), o którym opowiadała mi Gisela. Już wcześniej szukając takiego budynku trafiliśmy do klubu Vain, który okazał się jednak conventillo albo domem kiełbaskowym (casa chorizo). Oba typy łączy to, że fasada jest bardzo wąska, natomiast jednopiętrowy dom ciągnie się w głąb i do mieszkań wchodzi się z wąskiego korytarzyka bez dachu. Oprócz tego na dachu zawsze są tarasy. Różnica jest taka, że w conventillo rodzina mieszkała w pojedynczym pokoju bez okien, bo było to budownictwo masowe dla emigrantów, natomiast łazienka była jedna dla wszystkich. Natomiast PH to wersja luksusowa, w której z korytarza wchodzi się do niezależnego kilkupokojowego mieszkania. Tuż za drzwiami jest niezadaszone patio z którego dopiero wchodzi się do innych pomieszczeń. Współcześnie niektórzy właściciele to patio zadaszają dla wygody, ale wiele ostało się w niezmienionym stanie. Koniec wykładu, jak kogoś zanudziłam, to sorry, ale mnie akurat bardzo ciekawi, jak ludzie mieszkają. No więc tak sobie myślałam, że chętnie do takiego domu bym zajrzała a tu proszę, w takim domu właśnie lądujemy. Taras bardzo się przydał na pyszną kolację, jaką nas ugoszczono. Następnego dnia Marcela obmyśliła dla nas trasę krajoznawczą po Buenos, jakiego jeszcze nie znaliśmy. Cały dzień byliśmy na nogach i dobrze nam to zrobiło ? jak widać czasem dobrze jak gospodarz nie ma zapasowych kluczy dla gości :-). Zaczęliśmy od Chacarity, drugiej po Recolecie nekropolii Buenos, obok której zamieszkaliśmy. Przed skwarem chowaliśmy się w cieniu wysokich majestatycznych grobów, aż wypatrzyliśmy grób pieśniarza tanga, Gardela, cały poobwieszany pożegnaniami od przyjaciół i fanów. Szczególną dla mnie ciekawostką były tzw. panteony, które, mimo szumnej nazwy, okazały się zbiorowymi grobami zasłużonych strażaków, policjantów, a nawet muzyków orkiestrowych. Rozumiem, że leżeć w tak ekskluzywnym otoczeniu to zaszczyt (za ich pochówek w tak drogim miejscu zapłaciły specjalne towarzystwa dobroczynne). Niektóre z wierzchu mają nawet dość strojną formę, ale mimo wszystko w środku wyglądają ciut przykro ? nieboszczyków popakowano ciasno jak w kostnicy ? jak widać na zdjęciu panteonu muzyków. Wracając natknęliśmy się na dziwną scenę. Tytułem wstępu muszę wyjaśnić, że, podobnie jak na Recolecie, typowy grób jest obudowany, tzn. znajduje się w dość dużym marmurowym pomieszczeniu, w którym odwiedzająca rodzina może się schronić przed upałem i gapiami. I przed jednym z takich grobów stały dwa radiowozy, karetka i ze dwudziestu gliniarzy. Wyglądało to, jakby ducha wypędzali. Co jakiś policjant zaglądał do środka, wylatywały kawałki szkła. Okazało się, że ktoś się zabarykadował, raczej nie w grobie własnej rodziny i tam rozrabiał, ale w końcu go unieszkodliwili. Potem przez cały dzień chodziliśmy po starych dzielnicach willowych, po bulwarze nadrzecznym (Costanera) ? krzywiąc się na żółtoszary kolor La Platy i po mniej turystycznych parkach. Sceny parkowe to ciekawa rzecz. Częsty widok w ciągu dnia to facecik siedzący sobie na trawie z uwiązanymi dookoła psami, od dziesięciu w porywach do dwudziestu. Psy są rasowe, każdy inny i są wyprowadzane na spacer na zlecenie nadzianych paniuś, którym tego robić nie wypada. Efekt jest taki, że kilku takich wyprowadzaczy zwala swoich podopiecznych jednemu dyżurnemu, przywiązują je do drzewa na pół godziny lub dłużej, co psy bardzo cierpliwie znoszą (o dziwo, nie rzucają się na siebie). A tymczasem reszta kolesi ma wolne. A ponieważ widok to powszechny, to właściciele oczywiście zdają sobie sprawę, że tak właśnie ?spacerują? również ich psy. Wrrrr. Inny, przyjemniejszy widok to osiedlowy park wczesnym wieczorem, kiedy wszyscy wracają z pracy i ze szkoły i spotykają się na trawie na pogaduchy albo na partyjkę szachów czy kart. Wieczorem naszym gospodarzom i zaproszonym przez nich Niemcom zaserwowaliśmy polski obiad zakrapiany wściekłymi psami. Tym razem specjalnie syrop malinowy z Polski przytachaliśmy. Dzielnie stawali :-)
Nazajutrz wybraliśmy się do Urugwaju, głównie w odwiedziny starego znajomego z Montevideo. Jak zwykle Gonzalo już czekał z samochodem gotowym do wycieczki krajoznawczej. W sezonie plaże w Urugwaju, zwłaszcza mocno zabloczona Punta del Este, pękają w szwach, więc plażowania nam się odechciało. Koleżanki z Buenos polecały nam pustą plażę w wiosce o swojskiej nazwie Cabo Polonia. Ale oczywiście to my ją przekręciliśmy, bo tak naprawdę brzmi Cabo Polonio i pochodzi nie od Polski tylko od nazwy okrętu, który tam zatonął (Nawiasem mówiąc wzdłuż całego wybrzeża urugwajskiego spoczywa 180 wraków, bo ocean zdradliwy, a do tego krajowcy swego czasu specjalnie rozpalali ogniska w niebezpiecznych punktach wybrzeża, żeby okręt zwabić na skały, a potem oskubać). Co prawda już Marcela zdążyła zburzyć mit dzikiej plaży, mówiąc nam że, owszem są tam tylko lepianki bez prądu i bieżącej wody, ale że wczasowicze się o nie zabijają, płacąc nawet 100 dolarów za dobę, więc na błogi spokój liczyć nie ma co. Ale mimo wszystko warto tam pojechać, żeby się zdziwić, że coś takiego cieszy się tak dużą popularnością. Do wioski można dotrzeć albo terenówką, albo piechotą po plaży, z wioski Las Valisas, całkiem przyjemnej. Gonzalo poprowadził nas ekstremalnym skrótem przez wydmy. Łosia sandały tej przeprawy nie przeżyły, ale my, mimo słońca w zenicie i traumatycznego widoku kilkunastu wyrzuconych przez morze zdechłych uchatek (patrz zdjęcie) i płaszczek, dotrwaliśmy. Sama wioska to śmiech na sali. Porozrzucane bezładnie betonowe niedorobione domki na polu, nie ma nawet ulicy. A do tego trafiliśmy na wyjątkowo wietrzny dzień - środek lata, a my dygoczemy. Ogólnie kojarzyło mi się to z jakąś wioską na Syberii. Oczywiście pełno gringosów. Ale były i niespodziewane atrakcje, w tym nagusieńka Brazylijka prezentująca przechodniom swoje wdzięki (z obstawą, więc łosiowi ręka zadrżała, jak zdjęcie robił, wobec czego zamiast niej złapał się tylko jeden z domków-koszmarków) i mały sztorm, który oglądaliśmy sobie spokojnie spod daszku nabrzeżnej restauracji. Dalej piaszczysta plaża przechodzi w skałki, na których przesiadują oswojone z ludźmi uchatki, zwane tutaj wilkami morskimi. Strasznie śmierdzą, ale pociesznie się wygłupiają. Skałki wyglądały mocno irlandzko, ale nie ratowały ogólnego wrażenia, więc bardzo się cieszyliśmy, że nie utkniemy tu, czekając na kolejny autobus. Następnego dnia zwiedziliśmy fortecę Santa Teresa, którą Urugwajczycy wznieśli dla obrony przed Brazylijczykami, ale nie bardzo im pomogła. Do dziś trapi ich ta bezbronność ? jak powiedział nam Gonzalo, z wojskowego raportu wynika, że zajęcie całego kraju zajęłoby Brazylijczykom 28 minut, a to i tak dlatego, że najbliższa baza brazylijska znajduje się aż kilkanaście minut od granicy. W skali południowoamerykańskiej Urugwaj to rzeczywiście chuchro ? pół terytorium Polski, gdzie tam mu do Brazylii. W fortecy wystawiali fajne pukawki Rumcajsa i ? na rysunkach - pełen przekrój mundurów poszczególnych regimentów z różnych epok ? niezła rewia mody. Potem ruszyliśmy na kolejną plażę, a po drodze widzieliśmy krowy pasące się pod palmami, strasznie śmieszny widok. Ale te palmy jakoś rzadko porozrzucane. Okazało się, że te krowy (a krów ci w Urugwaju dostatek) wyjadają młode palmy, takie jeszcze nie zdrewniałe, co rosną nieco wyżej trawy. I teraz palmie, kiedyś typowej dla urugwajskiego krajobrazu, grozi całkowite zeżarcie. Ale, póki co, jeszcze sporo egzemplarzy zostało. Inne typowe drzewo to występujące tylko w Urugwaju drzewo ombu. Za młodu rośnie normalnie a potem pod własnym ciężarem się zawala i dalej rozwija się jak się da, np. z dotychczasowego pnia zostaje krater, a obok rośnie nowy, albo rośnie poziomo, albo w pniu robi się tylko dziura na wylot, ale rośnie dalej wzwyż. Byliśmy w takim gaiku pełnym dziwacznych okazów, patrzcie na zdjęcia. Na koniec pojechaliśmy na plażę surferów Punta del Diablo, całkiem blisko granicy brazylijskiej. Bardzo relaksująca wioska, pełno niedrogich restauracji, z przyjemną plażą, ale znowu w cieniu straszny ziąb. Co oni tu za lato mają! Mimo gęsiej skórki chcieliśmy porobić zdjęcia wściekłym falom rozbijającym się o skały. Łoś wspiął się na malowniczą skałkę, ja pstrykałam a on ciągle czekał na większą falę, żeby tło było efektowniejsze. Wreszcie mu się spodobała jedna, przeszedł do mnie, żeby zobaczyć jak wyszło, a skałę z której właśnie zszedł tak chlapnęło, że aż nam ciarki przeszły na myśl, co by z niego zostało, gdyby tam nadal siedział. Ot, łoś i woda.
Po powrocie do Montevideo zamówiliśmy 15 empanad, ale Urugwajczycy mają inny system oznaczania, niż fachowcy z Buenos. Zamiast zrozumiałych stempelków ze skrótem typu ?cr? dla kreolskiej, krawędź jest podziurkowana na różne sposoby i żeby się zorientować, trzeba się posługiwać legendą. Tak czy owak wszystkie nam się przemieszały. A innym razem widziałam empanady oznakowane zieloną i różową farbką, oczywiście spożywczą, ale i tak wyglądało obleśnie.
Nazajutrz samopas snuliśmy się po mieście. Chcieliśmy przede wszystkim wdrapać się na jakiś punkt widokowy (jak zwykle), ale polecane w przewodniku ?kryształowe windy? Palacio Municipal, paskudnego gmaszydła urzędu miejskiego od dawna nie działają.
Gonzalo w ogóle sporo bzdur znalazł w naszym przewodniku, a tak się cieszyliśmy że mamy coś bardziej godnego zaufania, niż Lonely Planet, wrrr. Widok na miasto gratis można zobaczyć z Torre de las Telecomunicaciones (wieża ichniej tepsy), W biurze informacji turystycznej o tym nie wspominają, a mapki turystyczne do wieży nie sięgają. W poniedziałki, środy i piątki czynna jest od 15.30 do 17.00 a we wtorki i czwartki od 10.30 do 12.00. Najbliższe otoczenie jest raczej przemysłowe, stary dworzec kolejowy i doki, ale to jedyna szansa, żeby obejrzeć miasto z wysoka. Razem z nami była rodzinka z Chile, sympatyczna, ale zabawne było jak przy byle okazji przypadkiem im się wyrywało, że u nich a to jest więcej firm komunikacyjnych, a to że najwyższy budynek jest wyższy niż w Urugwaju. Hihi, nie ma jak najlepsza gospodarka w regionie, od razu się noska zadziera.
Po południu poszłam sobie na tutejszą słodką kaszankę (czy raczej blutwurst, bo bez kaszy, za to z rodzynkami, migdałami i pomarańczą). Pycha. Ponieważ zbieram dla kolegi podstawki pod piwo, poprosiłam o posavasos (czyli wafelek), a pan przyniósł mi ... kubełek do szampana z lodem i wsadził tam nasze piwo, buahaha. Ale wynieść go dla Stacha nie pozwolił. Ogólnie Urugwajczycy kompletnie nas nie rozumieją, co nas rozzbraja. Najprostsze zdanie trzeba powtarzać, więc tym bardziej mnie rozbawiło, jak barman zrozumiał to co powiedziałam do łosia po polsku. No ale poza tym jednym felerem, Urugwajczycy to bardzo przyjemi, uczciwi i bezposredni ludzie, nikt nas tu nie probowal naciagnac i w ogole wrazenia z kontaktow mamy jak najlepsze.
Na podsumowanie wizyty w stolicy, skczylismy jeszcze pod dworzec autobusowy, z bliska obejrzec pomnik Jana Pawla II, umieszczony tu przez nieslawnego szefa USOPAL-u, senor Kobylanskiego. Plotka niesie, ze w spizowej (brazowej?) twarzy latwiej doszukac sie podobienstwa do fundatora, niz do portretowanego. Z niejaka satysfakcja potwierdzilabym te plotke, ale niestety nie byloby to zgodne z prawda. Cale szczescie, bo naburmuszony tlusty ryjek naszego klotliwego rodaka to widok, ktorego lepiej szerszej publicznosci oszczedzic. Dodatkowy plus jest taki, ze pomnik nie przedstawia papieza wiecznie mlodego, z poczatku pontyfikatu, wiec na tle masowej produkcji w tej dziedzinie nawet sie wyroznia.
Wieczorkiem edukowaliśmy Gonzala kulinarnie, zapodając żubrówkę i żurek z papierka, który, o dziwo, nieźle wyszedł, chociaż z chorizo w miejsce białej kiełbasy (ale tutaj chorizo to grillowa kiebaska, a nie sucha salamopodobna). Nazajutrz pojechaliśmy do Colonii de Sacramento, żeby dać jej drugą szansę. Kiedyś po zachwytach znajomych i przewodnika nastawialiśmy się na super zabytki i mocno nas rozczarowała, ale spędziliśmy w niej tylko 3 godziny, przejazdem. A podobno wieczorem jest miły wakacyjny klimacik, to niech będzie.

Uwaga, wiecej zdjec z Urugwaju, z zeszlego roku, znalezc mozna pod adresem http://sueno-americano.blogspot.com/2006_04_01_archive.html we wpisie z dnia 12 kwietnia.

Screwing around no more

In an attempt not to overstay our welcome :-), we moved to new hosts on Wednesday. On our way to Marcela and Jota?s place I was just thinking how cool it would be to find accommodation in an old building of the typical Buenos Aires style called propiedad horizontal (PH) that Gisela told me about. Earlier on, our quest for such a building led us to Vain club which, in the end, turned out to be a conventillo or a sausage house (casa chorizo). Both are similar in that the facade is very narrow, while the one-storey house is very long, sprawling to the back and you enter apartments from a narrow unroofed corridor. Besides, there are always terraces on the roof. The difference is that in conventillo a whole family would live in a single room without windows because it used to be a mass housing solution for poor newcomers, with one shared bathroom for all the rooms. PH, however, is a deluxe version where the corridor leads to an independent multi-bedroom apartment. There is an unroofed patio just behind the door which leads to all the bedrooms, kitchen and bathroom. In present day, some owners get the patio covered for convenience, but in many PHs it is still the way it used to be. End of lecture, sorry if I bored you but I personally am very interested in how people live. So, as I said, I was just thinking how much I would like to check out such a building and here we are, ending up in one of them. The terrace came very handy for the delicious late night dinner we were offered. Next day Marcela conjured up a sightseeing circuit to discover parts of Buenos we still had not seen or even known. We were exploring all day long, which was a nice change after several days of loafing around. It just goes to show that sometimes it?s good when the host has no extra key set for the guests :-). We started from Chacarita, a historical cemetery of Buenos Aires that was just round the corner from where we lived. We would hide from the blazing sun in the shade of high majestic tombs, until we spotted the tomb of tango singer, Gardel, all in commemorative plaques from friends and followers. What was particularly strange to me was so called pantheons, which despite the pompous name turned out to be collective graves of deserving firemen, police officers or even orchestra players. I understand it is an honor to be buried in such an exclusive surrounding (special charity funds paid for their burial in such an expensive location). Some even look very exquisite on the outside, what with the columns and decorations, but they still are a kinda sorry sight as the deceased are packed as tightly as in the morgue, see the picture of the musicians? pantheon. On our way back we bumped into a curious scene. First, let me explain that, as is the case of Recoleta, a typical grave is built over, meaning it is placed in quite a big marble tomb where the visiting family can shelter from the heat and from the prying eye. So in front of one such tomb, there were two police cars, an ambulance and some twenty police officers on stand-by. It seemed as if they were trying to scare a ghost away. Each time a cop was peeking inside, pieces of glass would come flying out. It turned out somebody barricaded himself, probably not in his own family?s tomb and was raising hell there but finally he was contained. Then we went to check out old residential neighborhoods, the water front (Costanera del norte) ? frowning at the grayish yellow color of the La Plata river - and the less touristy parks. A common sight throughout the day is a guy sitting on the lawn with dogs tied to trees around him, from ten to as many as twenty. These are pedigree dogs, each of a different breed and they are walked for well-off ladies who find it improper to do it themselves. The result is that a couple of those walkers leave all their charges with one guy on duty, they tie them all to trees for half an hour or more, which the dogs take with lots of patience (and surprisingly enough, they don?t fight with each other). Meanwhile, all the other guys have a time off. As this is a very common thing to see, the owners must be aware of what a great time their dogs are having on their ?walk?. Another thing to see is a local park in the early evening when everybody is back from work and school and comes to sit on the grass and chat with others or play chess, domino or cards. At night we treated our hosts and their German guests to a Polish dinner lavishly washed down with Polish signature drink, mad dogs (meet us to find out what it is). This time we carried the raspberry syrup all the way from Poland. They were brave :-)
Next day we went to Uruguay, mostly to visit an old friend from Montevideo. As usual, Gonzalo and his car were all set for a trip. In the high season, Uruguayan beaches, especially the major and most commercialized Punta del Este, are bursting so we opted out of beach time. Friends from Buenos Aires recommended to us a wild and empty beach in a village by the name of Cabo Polonia. Well, turns out we misheard it as it is really called Cabo Polonio and rather than from Poland, the name comes from the name of a ship that sank nearby (by the way, there are 180 wrecks buried along the Uruguayan coast, because the ocean was tricky, and, in addition, the locals would make fires in dangerous spots to deliberately lure the vessel into the rocks to loot it afterwards). Before we got there, Marcela had already dispelled the myth of a wild beach, telling us that true, there are only cabins with no running water or electricity, but the holidaymakers are flocking there, willing to pay up to 100 US dollars per night, so you can?t expect peace and quiet there. But it is worth a visit anyway, just to be amazed that something like that enjoys such a tremendous popularity. The village can be accessed by an off-roader or walking along the beach from quite a nice village of Las Valisas. Gonzalo led us through the dunes, taking a 3 hour shortcut that nobody else seems to know. Quite an extreme experience which Moose?s sandals didn?t survive, but we did, despite the midday sun and the traumatic sight of a dozen of dead sea wolves (the photo enclosed) and stingrays. The village itself is quite pathetic for such a publicized attraction. Half-finished concrete houses chaotically scattered on the field as there is no street. Besides we got there on an unusually windy day ? it?s middle of the summer and here we are trembling with cold. All in all, my general impression was that of a Siberian village. Of course gringos aplenty. But there were also some unexpected attractions such as a stark naked Brazilian presenting her charms to the people passing by (she had bodyguards so the Moose didn?t feel brave enough to take a picture) and a slight storm that we watched sitting comfortably under the roof of a beach restaurant (the only one there). Then, the sandy beach turns into rocks, well-liked by tamed sea wolves. They smell awful but they crack you up with the stunts they pull. The rocks looked quite Irish but it was too little of a saving grace so we were very glad we won?t be stranded there waiting for a bus to take us somewhere else. On the next day we visited the Santa Teresa fortress that the Uruguayans built to protect them from the Brazilians, alas, in vain. They are still quite powerless. As Gonzalo told us, according to a military report it would take Brazilians 28 minutes to occupy the entire country, and it is that many only because the nearest Brazilian base is located over ten minutes from the border. By South American standards, Uruguay is indeed a small country ? half of Poland?s area, nothing compared to Brazil. The fortress museum exhibits cool guns and pictures presenting a full panorama of uniforms of different regiments dating back to different times ? what a fashion show! Then we headed off to another beach, and on our way there we saw cows grazing beneath the palm trees, what a funny thing to see. It turned out cows (and Uruguay is very rich in them) like eating young palm trees, the early shoots that are low enough to pick without straining your (cow?s) neck. Consequently, the palm tree, once a typical part of Uruguayan landscape, is now facing extinction. For now, there are still quite a lot, though. Another common tree is ombu, endemic to Uruguay. While still young, it grows regularly upward, then it collapses under its own weight and keeps growing in whichever direction it can, e.g. only a crater is left from the previous trunk and another one emerges, just next to it, or it grows horizontally, or a big hole emerges in the centre but the tree keeps growing vertically. We were in a grove full of weird specimens, check out the pics. Finally, we went to surfers? beach, Punta del Diablo, almost at the Brazilian border. A very relaxing village, full of quite cheap restaurants, with a nice sandy beach, but again, the wind was freezing. What kind of summer is this! Despite the goose bumps we wanted to take pictures of the waves furiously crashing against the rocks. The Moose climbed a picturesque rock, I was taking pictures and he would keep waiting for the really high wave to make the background more impressive. Then he finally liked one and he came to me to see how it came out, and at the same moment, the rock he just left was washed down so violently that we got the jitters just to think how he would have ended up if he had been still sitting there. Well, the moose and the water, a never-ending story.
When we came back to Montevideo, we ordered 15 empanadas, but the Uruguayans have a different marking system than the Buenos Aires experts. Instead of the stamps bearing obvious abbreviations, for example ?cr? for Creole, the ridge is punctured in various manners and you need a special legend to decipher the meaning. We got it all confused anyway. Another time, I saw empanadas marked with green and pink color, looked quite disgusting.
On the next day we were walking about the city on our own. Mostly, we wanted to find a panoramic view (as usual), but the guidebook recommended ?crystal elevators? of the Palacio Municipal, an ugly city hall high-riser, have been shut down for a long time.
This is just one of the many blunders Gonzalo has found in our Footprint guidebook, and to think we were so glad to have something more reliable than Lonely Planet, yuck. A bird?s eye view of the city can be seen, however, from the top floor of the Torre de las Telecomunicaciones. The tourist information doesn?t know about it and tourist maps end two block from the tower. Let me spread the news then, it?s open on Monday, Wednesday and Friday from 3.30 to 5.00 and on Tuesday and Thursday from 10.30 to 12.00. The immediate surrounding is quite industrial, with the old railway station and docks but it is the only opportunity to see the city centre from the sky. We were there together with a Chilean family, nice people but it was funny how they took every opportunity to mention that they have, say, more telecommunications companies, or that Chile?s highest building is higher than in Uruguay. Hehe, having the best economy in the region makes you proud.
In the afternoon I wanted to try the local sweet blood sausage (with raisins, almonds and orange peel). Delicious. Since I collect beermats for a friend, I asked for the posavasos and the guy brought me... champagne bucket filled with ice and stuck our beer in it, hehe. But he wouldn?t let me take it. In general, the Uruguayans can never understand us, which is quite unnerving. We had to repeat every single sentence, so I was all the more amused when the waiter understood what I said to the Moose in Polish. Beside this small drawback, however, Uruguayans seem like kind honest and straightforward people. Nobody tried to rip us off and we were usually given a very warm welcome.
In the evening we gave Gonzalo a seminar in Polish culinary arts, serving żubrówka (bison vodka) and żurek soup, which, oddly enough, came out right, although chorizo is no match to white sausage. On the next day we went to Colonia de Sacramento to give it another chance. Once, after both the guidebook and our friends were raving abt its historic attractions, we were expecting too much and it ended in quite a disappointment but we only spent 3 hours there, on our way to Montevideo. But apparently there?s a nice holiday atmosphere at nights there so let it be.


Note
More pics from Uruguay, from last year s trip, available at http://sueno-americano.blogspot.com/2006_04_01_archive.html in entry dated 12 April ¨- 12 Kwietnia
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (27)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
Dominia
Dominia - 2007-01-21 22:41
Witam Losi! Jakims trafem weszlam na wasze bloga- i wrocily mi moje wspomnienia z Ameryki Poludniowej, po ktorej podrozowalam 2004-2005. Bede was czytac, aby moc jezdzic z wami i nadal wspominac. W takich momentach mam ochote tylko spakowac plecak i w droge! Az zal ze jestem znow w Polsce...Tak bym znow pojechala na druga strone swiata, gdzie inne gwiazy widac i woda w kranie odwrotnie splywa...Pozdrawiam i zycze szerokiej drogi! Pozdrowcie ode mnie wszystkich poludniowcow!
 
bzmot
bzmot - 2007-01-22 05:52
Dzieki za wpis i pozdrowionka od Losi! Jesli chcesz jeszcze dodatkowej porcji nostalgii, polecam nasza poprzednia wyprawe tutaj z 2005-2006. http://sueno-americano.blogspot.com

 
Muppet
Muppet - 2007-01-22 11:40
Pozdrówka dla Łosi. Fajnie poczytać te wasze wypociny ;) My z bratem Fredkiem ruszamy do Azji ale nie sądzę żebyśmy pisali regularne relacje...
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4