Bariloche
W zeszłym roku Bariloche pominęliśmy umyślnie. Z opisu Lonely Planet wynikało, że to takie miasteczko narciarskie oblegane przez portenos, w którym drugą główną atrakcją jest zajadanie lokalnej czekolady. Wyobraziliśmy sobie takie szpanerskie miasteczko, do którego się jeździ, żeby pokazać się innym turystom i je olaliśmy. Ale w tym roku mamy więcej czasu i nie chcemy się do żadnego miejsca z góry uprzedzać. A tu niespodzianka. Samo miasteczko w miarę ładne, chociaż nie żadna atrakcja sama w sobie, ale można je potraktować jako bazę wypadową do okolicznych parków narodowych z jeziorami i oblodzonymi choć niewysokimi górami. Jedno mu trzeba oddać ? jest pięknie położone nad jeziorem z widokiem na góry. Ładniutka jest szosa wzdłuż tego jeziora, cała obstawiona rustykalnymi hotelikami i restauracjami w stylu nibyszwajcarskim. Gdyby mieć tu samochód, z przyjemnością całą krainę jezior objechalibyśmy wszerz i wzdłuż. Ale łoś zapomniał prawa jazdy zabrać (już do nas leci pocztą) więc musimy się zdawać na autobusy ? a te do największych atrakcji jeżdżą co dwie godziny. Rozbiliśmy się na kempingu, któru leży kawał od miasta (40 minut autobusem miejskim, co 20 minut), ale bardzo sielski, nad jeziorem i ogromny teren, więc nie ma tłoku. Zaliczyliśmy małą wycieczkę pieszą do tzw. Ukrytego Jeziora (Lago Escondido) i nie dość że jeziora nie znalazłam, to zgubiłam Łosia. Nie pytajcie jak, bo nas samych to dziwi. Pierwsze dwa dni to był szok termiczny, temperatura ok. 18 stopni, ile w nocy ? lepiej nie wiedzieć, ale ja się nieźle wytrzęsłam, niebo zachmurzone i straszny wiatr, a prognozy zapowiadały jeszcze pogorszenie pogody. Na szczęście na synoptyków argentyńskich zawsze można liczyć, że się posypią, zresztą nic dziwnego ? w Patagonii przewidywanie pogody to jak wróżenie z fusów. W dzień, na który zapowiadano 12 stopni przyszło wyraźne ocieplenie, więc zamiast zabarykadować się w namiocie, wybraliśmy się do wioski o nazwie Colonia Suiza, zgodnie z nazwą założonej przez grupę Szwajcarów. Słynie ona z jarmarku (feria artesanal) podczas którego przygotowuje się curanto, obiad pieczony na rozgrzanych kamieniach i w popiele, na sposób zapożyczony od Indian chilijskich. Liczą sobie za to jak za zboże, a wygląda mało apetycznie ? niedoprawione mięso, kiełbasa, marchewka i kukurydza w całości, ale ciekawy widok. Metr kwadratowy jedzenia rozchodzi się błyskawicznie. Jest też mnóstwo przysmaków do spróbowania, np. domowe piwo, nalewki owocowe (i nalewka z wina, mniam) i masa pysznych ciast. Z owocami, a nie tylko z tym wszechobecnym kajmakiem (dulce de leche), który już nam uszami wychodzi. Hodują tu też europejskie owoce, których nie uświadczysz na reszcie kontynentu, np. agrest i wiśnie. Bardzo przyjemny wypad, tylko z dojazdem koszmarny problem. Rozkład jazdy rozdają w informacji turystycznej, natomiast nigdzie nie wisi i do kilku głównych punktów na trasie trzeba doliczać orientacyjny czas dojazdu. Ogólnie spóźniliśmy się na jeden autobus, drugi, za dwie godziny, dowiózłby nas po ptokach, więc pojechaliśmy na jakiś rozjazd, gdzie mieliśmy złapać inną linię. Cholera, nie przyjeżdża, chyba nam uciekł. Dobra, łapiemy stopa. Wyciągamy kciuka, uśmiechamy się zachęcająco, ale wszyscy nas mijają, wymachując coś. W tym momencie przyjeżdża nasz autobus, machamy intensywnie, a ten nas bezczelnie mija. No to teraz rzeczywiści stop pozostaje. W końcu zatrzymuje się rozklekotana dacia i pani zabiera nas 6 przecznic w głąb drogi gruntowej, skąd mamy dojść do drogi na Colonię. Dochodzimy do ?drogi? ? żar się leje z nieba, a tu żywej duszy. Ale za jakieś 15 minut zza zakrętu wyłania się van, powoli, bo droga trzęsie. Wybiegam mu pod maskę i robię błagalny gest. W sumie to dobry punkt na stopa. Kto będzie miał sumienie zostawić nas na pewną śmierć na takim pustkowiu??:-)
Litościwie zatrzymuje się sympatyczna rodzinka z północy kraju. Jadą tylko do schroniska w połowie drogi, ale może stamtąd ktoś będzie jechać. Początkowo żona spogląda na nas nieufnie, ale zaraz się rozgadujemy wszyscy i koniec końców zbaczają z drogi, żeby dowieźć nas do samej Colonii i jeszcze dają swój adres żeby ich koniecznie odwiedzić jak wrócą z wakacji. Bardzo chętnie. Akurat dojeżdżamy na odkrycie curanto (bo piecze się pod jakąś płachtą), oglądamy i idziemy jeść co innego. Potem jeszcze trochę relaksu nad błękitniutkim jeziorkiem o temperaturze bałtyckiej. Na wieczór zawsze jeździmy do Bariloche na późny obiad. W Argentynie je się posiłki o ustalonych porach ? ok. południa do 14 ? almuerzo (lunch), a cena (wielka ciepła kolacja) jest serwowana dopiero od 20, a nawet z poślizgiem. Więc nie raz gdy nie załapaliśmy się na lunch mieliśmy problem z dotrwaniem do kolacji. W Buenos wiele restauracji (chociaż nie te tradycyjne, z najlepszym i niedrogim jedzeniem dla lokalnych) oferuje obiady przez cały dzień, natomiast w Bariloche mamy problem, bo w dodatku jest siesta, nawet sklepy zamykają, więc jedzenia jest jeszcze mniej. Korzystając ze ślicznej pogody zrobiliśmy sobie wspinaczkę (niezbyt) wysokogórską na Cerro Lopez. Przewidziany czas to cztery godziny, ale kioskarz pod szlakiem powiedział, że na pewno wejdziemy szybciej. No i miał rację, bo zajęło nam to niecałe 3 godziny. Droga w większości przez las, więc w cieniu, tylko dość stroma i strasznie sypka, więc nogi się męczą. Ale jakie widoki! Już w połowie drogi jest pełna panorama okolicznych jezior, widok taki śliczniutki jakby był wygenerowany komputerowo. Ze szczytu (a raczej ze schroniska, bo na szczyt są jeszcze 2 godziny łańcuchami) ten widok się już nie poprawia znacznie, ale warto iść do końca, bo mija się bardzo malowniczy lodowiec z wielkim jęzorem. Ponieważ jest gorąco, jęzor topnieje, ale w bardzo zabawny sposób, tworząc jaskinię lodową. Można sobie do niej wejść ? robisz krok i temperatura spada o dziesięć stopni. Nad tobą cienki zaokrąglony daszek śnieżny, w kolorze błękitnawym i o śmiesznym wzorku w ciapki, bo się nieregularnie topi. Super widok. Po wycieczce zafundowaliśmy sobie obiad wysokoenergetyczny ? fondue czekoladowe. Mogłoby to być dobre, gdyby owoce były jakoś przygotowane, np. z kompotu albo w alkoholu, ale niestety były surowe a czekolada smakowała jak polewa do ciasta. Ble, nawet nie skończyliśmy. Któregoś dnia zagapiliśmy się z obiadem i okazało się, że jak się rozsiądziemy w knajpie, to zwieje nam ostatni autobus, więc zgarnęliśmy ze 30 dkg czekoladek na wagę i tego słodkiego obiadu już nie żałowaliśmy.
Złego słowa na czekoladki z Bariloche nie powiem. Owszem, można je kupić opakowane w Buenos, ale tutaj są sklepy z pełną ofertą na wagę. Każda marka ma po kilkadziesiąt smaków, głównie owoce w czekoladzie, białej, mlecznej lub gorzkiej i z różnymi dodatkami. Najbardziej polecamy Rapa Nui.
Mieliśmy śmieszne spotkanie polonijne w autobusie. Wchodzi parka w kurtkach alpinusa i hi mountain i o coś tam łamanym hiszpańskim pytają kierowcę. Więc pytamy po polsku czy szukają fajnego kampingu. Chłopak coś mamrocze, że no comprende, okazuje się, że Irlandczyk, a dziewczyna, owszem Polka, ale przez całe 15 minut ani słowa po polsku nie powiedziała. W sumie w ogóle nas unikała wzrokiem, tylko do swojego faceta coś zagadywała marnym angielskim, a na koniec nas pożegnała po hiszpańsku. Phi.
W Bariloche są trzy szczyty, na które można wjechać kolejką albo wyciągiem. Na jeden nawet wjechaliśmy, ale przy kiepskiej pogodzie. Potem się zbuntowaliśmy, bo jaki to ma sens, wjeżdżać z setką innych turystów, wszyscy stukają te same zdjęcia, 10 minut na szczycie i potem zjazd na obiad? Po kilku dniach relaksu w Bariloche, pojechaliśmy dalej na południe, do Esquel. Nie mieliśmy za bardzo pomysłu co tam robić, park narodowy na zdjęciach wygląda mało spektakularnie, ogólnie lasy i jeziora. Ale 20 km od miasteczka leży najstarsza w Argentynie kolonia walijska, Trevelin. Mają tu herbaciarnie z tradycyjnymi ciastkami, coś na wzór Gaimana pod Trelewem. W Gaimanie można jeść do oporu, a tu kupuje się zestaw, tylko herbatę można sączyć w nieskończoność, W Gaimanie się jednak nie nacieszyliśmy bo tam pozamykali swoje casas de te o 19. Tutaj są czynne do 22, ale za to znowu jest siesta, a my przyjechaliśmy akurat na jej początek. Upał jak diabli, nawet internet zamknięty. Ale jakaś dobra dusza wysłała nas do jedyne czynnego o tej porze internetu na przeczekanie. A o 15 zaczęła się feria (bo to niedziela była), a na niej głównie domowe ciasta. Trochę się łamaliśmy, bo w sumie przyjechaliśmy tu na walijskie ciasta, więc jak się napchamy tymi, to wszystkiego nie zmieścimy. Ale jak się oprzeć takiemu szaleństwu? Obok siebie stoją ciasta i torty z wszelkich możliwych owoców, porcja po dwa złote. Nie to co u nas, że każdy owoc ma swój sezon i trzeba na niego czekać ? tutaj owocuje wszystko na raz: truskawki, jeżyny, maliny, porzeczki, wiśnie i czereśnie. I każdy owoc w kilku odsłonach, to z galaretką, to w torcie czekoladowym, życia nie starczy, żeby tego wszystkiego spróbować. Jednym słowem w sezonie koniecznie walcie do Trevelinu. Do walijskiej herbaciarni też w końcu wpadliśmy. Te tradycyjne ciasta całkiem dobre, raczej wytrawne, trochę keksowe, ale bardziej z orzechami, niż z owocami. Tylko że porcja dość minimalna a za konkretne pieniądze. Za to miejsce bardzo tip-top, pachniało jak u mojej babci, wszystko ładnie podane, na eleganckiej porcelanie w ładnym wnętrzu (ale już druga herbaciarnia, najbardziej polecana Nain Maggie, wyglądała jak stołówa). Przed wejściem jest wielki imbryk i filiżanka, w której siedzę na zdjęciu.
Inną atrakcją Esquela jest wąskotorowa ciuchcia patagońska (la Trochita), którą jedzie się 30km i z powrotem. Nie było już biletów na ten dzień (jeździ codziennie, ale są tylko trzy wagoniki, więc jest spore obłożenie). Nie zależało nam, bo zdjęcia nie były przekonujące, głównie zdjęcia samej ciuchci na tle gór, ale przecież ja tej ciuchci, jadąc na jej pokładzie, nie będę oglądać. Zrobiliśmy też sobie półdniową wycieczkę do Bolsonu, małego miasteczka otoczonego górami. Podobno jest to miasto hipisów i mieliśmy się nastawiać na spotkanie najbardziej wyluzowanych mieszkańców Argentyny. Może byłoby tak w dzień jarmarku (3 razy w tygodniu, kiedy to w parczku wystawiają się lokalni artyści i rzemieślnicy, ale w normalny dzień miasteczko niczym się nie wyróżnia (poza ślicznym położeniem). Jest tu dużo farm (chacra) gdzie można doić kozy albo przynosić jajka z kurnika, ale nas taka Tytusowa wesoła wioseczka nie ciągnie Wdrapaliśmy się na punkt widokowy Cerro Amigo, tym razem tylko 20 min. pod górę, ale piachu jeszcze więcej, więc radzę założyć buty zakryte. Ja z trudem nogi doszorowałam szczotką, i to dopiero po powrocie na kemping, a do tego czasu straszyłam. Byliśmy też w ?browarze?, który reklamuje się, że można pić piwo, które warzono na twoich oczach (darmowa degustacja, a potem wybierasz, co najbardziej smakowało). Piwo całkiem całkiem, tylko malinowe strasznie kwaśne, ale obsługa zblazowana jak diabli a miejsce wygląda jak dom w budowie. Cały browar to kilka małych kadzi na gołym betonie ? nie warte zdjęcia.
Okazało się, że Wielkanoc w tym roku wcześnie wypada, więc i karnawał się przyspieszył. W związku z tym musieliśmy gnać na północ, żeby zdążyć do soboty do boliwijskiego Oruro. Bezpośrednich połączeń z Bariloche niewiele, zwłaszcza coche cama z wygodnymi siedzeniami (tylko 3 w rzędzie i dużo miejsca na nogi). Z braku laku pojechaliśmy semi-camą i to niestety marną (Via Tac, wstydź się, wstydź). Podróż trwała 43 godziny (z opóźnieniem), w trakcie których dali tylko dwa posiłki, a na przystankach nie chcieli wypuszczać po jedzenie i wodę, żeby się jeszcze bardziej nie spóźnić. Klima niezbyt działała, zwłaszcza na naszych miejscach na końcu, a na dodatek chlapała nam na głowę woda z klimatyzatora. Uff, koszmar. I jeszcze steward się przypieprzał, żebyśmy butów nie zdejmowali, bo śmierdzi! Totalnie skonani, ale jakoś dojechaliśmy. Potem 6 godzin do granicy, a łoś miał jeszcze ambitny pomysł, żeby pod razu wsiąść w pociąg do Oruro, ale bilety już dawno sprzedane. Okazało się, że ze względu na karnawał, sobotni pociąg przenieśli na piątek, o czym mało osób wiedziało, więc spokojnie dostaliśmy bilety na piątek i mieliśmy cały dzień, żeby dojść do siebie.
Bariloche
Last year we skipped Bariloche on purpose. The Lonely Planet description made it look like a skiers? town besieged by portenos, where the second greatest attraction is eating the local chocolate. We imagined it as a phony place where you go to be seen by other tourists and we ignored it. This year we have lotsa free time and we decided not to get prejudiced against any place. And we were in for a surprise. The town is quite nice although not a tourist attraction in itself, but it can be treated as a base camp for trips to the national park with lakes and snow-peaked albeit low mountains. It is beautifully situated, that?s for sure, on a big lake with mountains on the other side. The road along the lake is very pretty, all lined with mock Swiss rustic hotels and restaurants. If we had a car, we would gladly drive the whole lake land thru and thru. Unfortunately the Moose forgot to bring his driver?s license (it?s coming to us via air mail) so we must rely on buses and those headed to major attractions run only every two hours. We were camping quite far from the town (40 minutes by city bus, every 20 minutes), but the place (Cirse campground) has a huge area so there?s no crowd and it?s on the lake. For starters, we had a trek to so called Hidden Lake (Lago Escondido) and not only did I not find it but I lost Moose as well. Don?t ask me how, it?s beyond us. The first two days were a thermal shock for us, with the temperature of 18 degrees, and I don?t want to know how much it dropped at night, but I was pretty freezing, with a clouded sky and a fierce wind. And according to the weather forecast it was bound to get worse. Yet, we can always count on Argentinian weather people to get it all wrong. Well, no wonder actually, in Patagonia making weather forecasts is like fortune-telling. On the day it was supposed to be 12 degrees it warmed up real good, so rather than shelter ourselves in the tent, we went to a village by the name of Colonia Suiza, as the name suggests, established by a group of Swiss people. It is famous for a fair (feria artesanal) during which a curanto is served, a dinner roasted on hot stones and ash, the recipe borrowed from the indigenous Chileans. The price is what you would pay in a nice restaurant and it doesn?t look too appealing ? unseasoned meat, sausage, whole carrots and corn, but it?s an interesting sight. A square meter of food is gone in a blink of an eye, with a long line of both connoisseurs and first-timers grabbing it as it?s ready. There are plenty of other goodies to try, like home-brewed beer, fruit liqueurs (and a delicious wine liqueur) and lots of great cakes. With fruit, and not only the omnipresent dulce de leche which we have already overdosed and we welcome any change of taste. They also grow European fruit that you won?t find anywhere else on the continent, like gooseberry and sour cherry. What a nice trip, just to get there is a tough one. The bus schedule is available at the tourist information desk, with 5 major stops covered but it?s not posted at any bus stop so you need to adjust the scheduled time by the approximate time the bus needs to get to your stop. We missed one bus, the other would get there in two hours, too late to see the curanto, so we went to crossroads to catch another line. Damn it, it?s not coming, so we probably missed it, too. Ok, we?re hitchhiking. We lift our thumbs, all in smiles, everybody passes us, gesturing something. Then the bus arrives, we are waving like crazy and the bastard just goes on. Well, now we really have to hitch a ride. At last, an old rusty dacia stops and the nice lady takes us 6 blocks into the dirt road from which we are supposed to walk to the Colonia road. We get to the ?road?? the sun is blazing and there?s nobody around. Some 15 minutes later a van comes from round the corner, going slowly on the shaky road. I launch myself on it, making a gesture as if begging for mercy. Actually, quite a good spot to hitchhike. Who on earth would leave us stranded to die a miserable death on this God forsaken land??:-)
We are picked by a nice family from the north of the country. They are going only to a mountain refuge half way, but maybe somebody will be leaving from there. At first, the wife gives us distrustful looks, but then we all break into a chat and in the end they make a detour to get us all the way to Colonia and then give us their address to visit them when they?re back from holidays. With pleasure. We arrive just in time for curanto to be uncovered (as it?s roasted under a sheet or something), we watch it and then go eat something else. Then some relaxing time on the perfect blue lake, too freezing to consider a bath. At night, we always go to Bariloche for a late dinner. In Argentina meals are served at fixed hours, that is from mid-day to 2 pm - almuerzo (lunch), and cena (copious hot supper) is not served until 8pm or even later. So when we missed the almuerzo window we had a hard time holding out until the supper. In Buenos Aires a lot of restaurants (though not the traditional ones, with best and cheap food for the locals) offer dinners all day long, but in Bariloche we are screwed as they have siesta as well, with stores closing, so the food is even more scarce. Taking advantage of the great weather, we climbed Cerro Lopez. The expected climbing time is four hours, but we were told it?s much shorter and it did take us less than 3 hours. The trail leads mostly thru a forest so it?s nicely shaded, but it?s pretty steep, with sand slipping off so it?s quite tiring for your feet. But what a view! You get a beautiful panorama of the lakes already half way up, looks like a computer-generated image. From the top (or rather from the refuge as it takes 2 more hours to reach the very top, using chains to help you), the lake view doesn?t get much better but it?s worth climbing all the way as you go past a picturesque glacier with a huge tongue. As it?s sunny, the tongue keeps melting, forming a funny ice cave. You can get inside ? you take a step and the temperature drops ten degrees. There?s a thin ice canopy overhanging you, blue colored and with a cute spotted pattern as it melts irregularly. Spectacular. After the trip we got ourselves a high-calorie dinner ? a chocolate fondue. It could be good if the fruit was processed, in a syrup or in a liquor, but it was raw and the chocolate tasted like cake topping. Yuck, we left half of it. One day we were hanging around in town and it got too late for dinner ? we would have missed the last bus, so we grabbed 300g of chocolate and this sweet dinner we did not regret.
Bariloche chocolates ? I will never laugh at them again, it is truly a tourist attraction. Yes, you can buy them packed in Buenos Aires, but here there are special factory stores offering a full range by weight. Each brand has dozens of flavors, mainly fruit in milk, white and dark chocolate, and chocolate with stuff dipped in it. We recommend Rapa Nui.
We had a funny encounter with fellow Poles on the bus. A couple all dressed in Polish brand clothes gets on the bus and asks the driver something in broken Spanish. So we ask in Polish if they are looking for a nice campground. The guy mumbles that no comprende, it turns out he?s Irish and the girl is Polish but she won?t say one Polish word in the whole 15 minutes ride. She would ignore us all the way (while the guy was talking to us) just speaking broken English to the guy and then she said goodbye in Spanish. Pooh!
In Bariloche there are three peaks you can reach by a cable car or chairlift. We took one such ride but the weather was quite lousy. Then we defied. What sense does it make to take the ride with hundreds other tourists, all taking the same photos, 10 minutes stay at the top and then back for dinner? After several relaxing days in Bariloche, we went further south to Esquel. We didn?t know exactly what to do there, as the national park doesn?t look so spectacular on pictures, with mostly woods and lakes. However, 20 km away, there?s the oldest Welsh colony in Argentina, Trevelin. They have tea houses serving traditional cakes, something like Gaiman near Trelew. In Gaiman there?s a free buffet, and here you buy a set, with just free tea refill. In Gaiman, however, we did not get to enjoy the feast as casas de te were already closed at 7 p.m. when we got there. Here they are open until 10 p.m. but they have siesta again and we arrived when it just had started. The heat is deadly and even Internet places are closed. Luckily, a well-informed local knew about one that was open so we could wait it out there. At 3 p.m. a feria started (it was a Sunday) featuring mainly home-made cakes. We tried to resist the temptation as, after all, we came here to check out the Welsh cakes. If we stuff ourselves with these, we?ll have no space left. But how do you say no to such a spread? Sitting next to each other are pies and layer cakes made of all the possible fruit, half a Euro per portion. All fruits seem to ripen in the same season so you can choose from: strawberries, blackberries, raspberries, black and red currants, sweet and sour cherries, with every fruit served in different version, in a jelly or in a chocolate cake. One life is not enough to try them all. In a nutshell, Trevelin is a must in summer. We went to the Welsh tea house as well. The traditional Welsh cakes were alright as well (some of them), less sweet, with nuts inside. But the portion is very small and it?s not good value considering quite a steep price. The place itself was very pleasant, though, it smells like grandma?s home, everything is served on nice china in a nice decor (but the other tea house, the more recommended Nain Maggie, looked like a canteen). I can?t remember the name, but in front of it there?s a big tea pot and a cup in which I?m sitting on the photo.
Another Esquel?s attraction is a narrow-gauge Patagonian steam-engine train (la Trochita), which takes you 30km away and back. The tickets were sold out for the day (it leaves every day but there are just three cars so it?s quite sought after). We didn?t care much as the available photos are not very inspiring, with mostly shots of the train itself with mountains in the background, but I am not going to see the train if I am sitting on it. Anyway, we have cool steam-engine trains in Poland, come check them out. We also made a half-day trip to Bolson, a little town surrounded by the mountains. It is supposed to be a hippie town and to be the home of the most relaxed people in Argentina. Maybe it would be so on a fair day (3 times a week) when the park is full of local artists and craftsmen, but on a regular day the town is just like any other (except the pretty location). There are lots of farms (chacras) where you can milk goats or bring eggs from the henhouse, but we were hardly interested. We climbed a scenic point at Cerro Amigo, this time just 20 minutes uphill, but there?s heaps of sand so you?d better not wear sandals like I did. I could hardly scrub off the dirt, and until I did, back at the campground, I had to flash my black feet in town. We visited a ?brewery? which advertises itself that you get to drink beer which you watched brew (free tasting and then you may buy what you liked most). The beer was ok, except for the very sour raspberry flavored one but the staff is very jaded and the place looks like a construction site. The brewery itself is just a room with small tanks standing on bare concrete ? not even worth a picture.
It turns out Easter falls very early this year and so does the carnival. Hence we had to rush north to get to the Bolivian town of Oruro by Saturday. There are few direct buses from Esquel or Bariloche going north, especially coche cama ones with comfortable seats (just 3 of them in a row and plenty of leg space). Having no other option, we took a semi-cama and a poor one to boot (shame on you, Via Tac). The ride from Esquel to San Salvador de Jujuy took 43 hours (including the delay), during which just two meals were served and during short stops to pick up passengers they wouldn?t let us leave to grab some food and water so not to arrive later yet. The air-conditioning worked bad, especially at our back seats, and water from the air-conditioning would occasionally splash on our heads. Phew, what a nightmare. On top of that, the steward kept nagging us to keep our shoes on to avoid the smell! Dead beat, but we made it. Then 6 hours to the border, and the Moose had an ambitious plan to board the train to Oruro straightaway but the tickets were already sold out. It turned out that due to the carnival, the Saturday train was rescheduled to Friday, which few people knew about so we easily got tickets for Friday and we had a whole day to cool off.