Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Łosie okrakiem przez Amerykę - V2.0 - The Moose Do America Again - Click Here!!!    Karnawał w Oruro / Carnival in Oruro
Zwiń mapę
2007
21
lut

Karnawał w Oruro / Carnival in Oruro

 
Boliwia
Boliwia, Oruro
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14739 km
 
W Villazón zanocowaliśmy w najlepszym hotelu w mieście ? Palace Hotel - za całe 24 zł za noc. Nie mieliśmy co prawda łazienki w pokoju, ale było dość czysto i nawet znalazło się jedno gniazdko do ładowania aparatu. Był też regulamin, z którego wynikało m.in., że nie należy pluć ani wycierać butów o pościel. Zastosowaliśmy się. Miła obsługa, przestrzegała nas przed fałszywą policją itp. czyli firmową atrakcją Boliwii, o której trąbią w każdym chyba źródle na temat tego kraju. Następnego dnia ciut rozleniwieni powędrowaliśmy na granicę argentyńską by dopełnić formalności. Niezorientowanym wyjaśnię, że jeśli ktoś chce ograniczać swoje zwiedzanie sąsiedniego kraju tylko do miejscowości nadgranicznej, może to zrobić bez stemplowania paszportu. Tak też, zmęczeni, zrobiliśmy poprzedniego dnia. Jednak przed wjazdem w głąb Boliwii należało już nasz pobyt zalegalizować. Na granicy czekała jednak na nas ogromna kolejka złożona z "mrówek" i zwykłych turystów jadących jak i my na karnawał, choć niekoniecznie do Oruro. 3 godziny, które zostały do odjazdu pociągu zaczęły mijać zadziwiająco szybko, a kolejka parła do przodu z impetem żółwia przejechanego przez traktor. Oczywiście druga kolejka czekać mogła po stronie boliwijskiej. Poszedłem, sprawdziłem. O dziwo, kolejki brak. Podszedłem więc do boliwijskiego WOPisty i chytrze zagaiłem: A może by kumie można wasz stempelek dostać zanim Argentyna nas wypuści, bo tam wielka kolejka i czasu brak. Niestety, zgodnie z przewidywaniami okazało się to wysoce niemożliwe, ba wręcz tragicznie niewykonalne. Jedyne co mogłem zrobić to wypełnić pokaźne formularze wjazdowe (zawód, skąd jedziemy, itp. - brakowało tylko pytań o wyznanie i orientację, ale to w sumie w Ameryce normalka) i skserować paszporty jako souvenir dla boliwijskich pograniczników (nowy wymóg, rok temu tego nie było..)
Kiedy wróciłem, okazało się, że Asia nie spała na praktycznych lekcjach z kolejkologii stosowanej w PRL, a i polskie zahartowane w boju stawy łokciowe też okazały się pomocne. Słowem, po niecałych 90 minutach dostaliśmy się w końcu do okienka. U Boliwijczyków kolejki nadal nie było, więc można było podejrzewać, że odprawieni z Argentyny ludzie przechodząc przez most graniczny masowo powpadali do rzeki, albo że Boliwijczycy działali wydajniej od Argentyny. Do dziś nie jestem pewien, którą opcję przyjąć.
Pociąg odjechał co do minuty o czasie, czym mocno mnie zaskoczył. Bilety mieliśmy na klasę salón, czyli drugą. Ekstraklasa ejecutivo była 2,5x droższa, więc nie warto było dopłacać za trochę lepsze siedzenia i posiłek (i tak nie miałem o boliwijskiej kuchni dobrego zdania, a poza tym przez chorobę wysokościową wciąż nie mieliśmy apetytu). A kiedy zgłodniałem, zamówiłem sobie obiadek, który był tani jak barszcz (9 zł) i całkiem smaczny. W pierwszej mijanej wioseczce dzieci rozpoczęły już przedwcześnie karnawał i wlało się nam do środka kilka wiader wody, ale potem mieliśmy już okna przezornie zamknięte, bo miły konduktor który wpadł za chwilę z mopem aby zmyć bałagan z podłogi powiedział, że będzie nas informował o kolejnych wioskach zawczasu (nie było ich wiele). Współpasażerowie, sami Argentyńczycy, stwierdzili zresztą, że to i tak ok, bo w Buenos Aires rzucają w pociągi kamieniami, a tu tylko woda. Wciąż zaskakuje mnie jak przesadnie negatywną opinię o bezpieczeństwie w swoim kraju mają ziomkowie Che...
Widoki były super, dopóki się nie ściemniło. Uważam, że sama podróż tym pociągiem to wielka atrakcja. Linia biegnie przez zupełnie pustkowia, przez większość trasy nie ma nawet drogi żwirowej. Dokoła góry, kaktusy, piasek, wąwozy, sceneria jak z westernu. Brakowało tylko szeryfa i napadu na pociąg...
Ciut zmięci wytoczyliśmy się o 7.00 rano na stacji w Oruro i poszliśmy szukać hotelu. Sprawa miała być podobno z powodu karnawału beznadziejna, a ceny cholernie wysokie, więc mieliśmy lekkiego stracha, bo noszenie po mieście 26kg plecaka na wysokości 3800m nie wydało nam się najlepszym pomysłem. Hotel znaleźliśmy o 15 m od stacji kolejowej. Ceny jak na Boliwie paskarskie. Wyższe 4x od normalnych. Tak, cztery razy. Ale kiedy stawka wyjściowa to 20 zł za noc, to nawet taką zwyżkę można przeboleć. Zapłaciliśmy.... 80 zł za noc. Hostelik był ładny, z sympatycznym patio i czystymi łazienkami. Mieliśmy nawet telewizor :)
Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy do tzw. informacji turystycznej, gdzie miejscowy chłopak nagadał nam różnych bzdur o miejscach dolarowych i miejscach za lokalną walutę i o szalonych cenach wejściówek. Postanowiliśmy sami to sprawdzić. Nie wypadało iść bez broni, więc kupiliśmy kilka tzw. globos, czyli małych baloników wypełnionych wodą i piankę w spreju (sztuczny śnieg). Kusiły mnie też ogromne (jak na zdjęciu) karabiny na wodę, niektóre nawet z dodatkowymi butlami zakładanymi na plecy, ale ceny były dość zaporowe (kilkadziesiąt zł), a przydatność po karnawale mocno ograniczona :) Była to jednak broń najbardziej skuteczna na dystans, największe modele siekały ze sporym ciśnieniem na 20-30 m (tak tak, jak ze szlaucha). W zwarciu lepsza była pianka. Opryskany z odległości 1-2 m po twarzy (wyraźnie wbrew zaleceniom producenta!) delikwent nic nie widział i spędzał w oszołomieniu następne 5 minut czyszcząc wszystkie otwory górnych partii ciała z pomarańczowo pachnącej białej mazi. Globos natomiast robiły dużo szkody przy bezpośrednim trafieniu (np. w głowę lub twarz), bo nie dość, że uderzenie często było brutalnie mocne, to jeszcze następował po nim zimny prysznic za kołnierz, miejsce zwykle trudno dostępne dla innych broni, ale jednak większość z nich nie trafiała precyzyjnie, powodując tylko lekkie ochlapanie, a niektóre od zbyt mocnego rzutu rozpadały się jeszcze w powietrzu.
Ogólnie całe miasto oszalało na punkcie wody. Po ulicach biegały zwariowane dzieciaki czekając na chwilę twojej nieuwagi. Kryjąc się po winklach doszliśmy do centrum wydarzeń. Parady tancerzy zorganizowane były tradycyjnie. Zespoły szły odgrodzonymi ulicami, a po obu stronach stały trybuny pełne ludzi. Tam gdzie doszliśmy wejściówek już nie było, ale z niejakim trudem wepchnęliśmy się na samą ulicę. Był to ogólnie błąd, bo choć nic nie płaciliśmy i byliśmy blisko tańczących, to od razu posypał się na nas z trybun deszcz wody i pianki. Z dwóch powodów: pierwszy był taki, że w tancerzy rzucać nie wolno, ale w osoby przypadkowe na trasie tancerzy i owszem, a w gringo zapewne już w szczególności. Drugi był taki, że obie strony ulicy walczyły ze sobą, a my byliśmy w krzyżowym ogniu i nawet strzały niekoniecznie do nas skierowane trafiały często w nas. Pół biedy kiedy szła jakaś grupa, wtedy ogień cichł, jednak później zanim doszli następni tańczący było kilka minut pustej przestrzeni, która wypełniała całkowicie woda, pianka i... my w środku. Próbowałem przez chwilę kontratakować, rzucając balonikami i pianką, ale napastników tylko to rozochocało. Mieli przewagę liczebną i taktyczną (napierali z góry), więc odwrót okazał się nieodzowny.
Kompletnie przemoczeni i z brodami jak Mikołaje z Galerii Mokotów (fotki) postanowiliśmy się przegrupować (co prawda było lato, ale lato na Altiplano to w większości miejsc najwyżej to samo co zimna wiosna w Polsce). Wróciliśmy do hotelu i przebraliśmy się w suche ciuchy, zakładając szczelniej kurtkę, lepsze buty i nieprzemakalne spodnie. Wybraliśmy też inne miejsce, z mniej rozjuszoną publicznością, a w dodatku udało nam się schronić w małym sklepiku z ciuchami leżącym na trasie karnawału i przerobionym na centrum nadawcze lokalnego radia Mega Music :). Były dwie zalety tego rozwiązania. 1) Można było się schować w sklepiku i unikać najgorszych razów 2) Po jakimś czasie dzicy ludzie z trybun przestawali zwracać na ciebie uwagę, jeśli wystarczająco długo ignorowałeś ciosy i zwracali się w kierunku nowych przechodniów, idących wzdłuż trasy karnawału. Szczególnie w cenie było pryskanie białą pianką twarzy i spodni dziewczyn, nie wiem, czy jest w tym jakieś drugie dno, ale trafionym i tak zapewne było wszystko jedno.. Staliśmy tam tak długo, że staliśmy się "swojakami" i sami zaczęliśmy "piankować" przechodzących. Zabawa nabrała rumieńców :)) Karnawał przechodził centymetry od nas i nawet czasem brataliśmy się z podchmielonymi już muzykami i tancerzami (Polska... tak u nas dużo Polak. Was Niemce gnębić w wojnie. Niemce złe, Hitler, naziści, Polska very gut!), z których co drugi częstował nas piwem, tak że po jakimś czasie byłem już trochę rozweselony. DJ z radia nie zważając na piankę i wodę latał z bezprzewodowym mikrofonem i przeprowadzał wywiady z co ładniejszymi (co mniej brzydkimi?) tancerkami (już o urodzie Boliwijek się wypowiadałem kiedyś, więcej nie będę - ale to moje prywatne zdanie, a zdjęcia każdy może sobie obejrzeć sam), a także z napotykanymi z rzadka gringo. Tak się podochocił, że ze mną przeprowadził go dwukrotnie, ale zdaje się nawet tego nie zauważył.
Kostiumy były przepyszne, oprawa muzyczna mocno ludyczna a atmosfera dużo lepsza niż podczas karnawału w Rio. To było prawdziwe interaktywne święto ludowe - brać udział mógł każdy. Pijąc, wycinając hołubce z tancerkami, pryskając pianką, rzucając wodą. Całe miasto było pijane ze szczęścia (i nie tylko)...
Wieczorem udało nam się przycupnąć na ziemi pod trybunami na końcowym placu parad - Avenida Cívica. Tam było najwięcej miejsca i popisy tańczących przybierały spektakularną nieraz formę. Na szczęście wraz z nadejściem wieczora wodne walki zamierały. I słusznie - temperatura po zmroku mocno spadała, a miejscowy oddział chorób układu oddechowego niewątpliwie nie miał miejsca dla kilkunastu tysięcy nowych pacjentów. Wszystko nadal zupełnie za darmo. Głównie dlatego, że w tym boliwijskim bałaganie nie wiedzieliśmy, gdzie kupić wejściówki (sprzedawali je jacyś ludzie, z których każdy odpowiadał za swój sektor, czyli kilka krzywych ławek, ale często nie wiadomo było, gdzie ich znaleźć i który odpowiada za które ławki... :)...
Zmęczeni wróciliśmy do hotelu i po spokojnej nocy znów wyruszyliśmy na miasto. Tym razem znów wybraliśmy się na Avenida Cívica, chcąc dorwać jakieś miejsca na trybunach. Udało się nam to za jedyne 12 zł od osoby. Ławki były prawie puste, bo poprzedniej nocy zabawa trwała do 5 rano, więc nikt na 10.00 jeszcze się nie zerwał (niektórzy nawet pospali się na miejscu (foto), ale na szczęście na ziemi, więc ławek nie zajmowali :) Parady były te same co poprzedniego dnia (działa to tak, że jest kilkanaście grup tancerzy i muzyków, którzy kilka razy dziennie robią tę samą 5 km trasę naokoło miasta, tak żeby każdy mógł zobaczyć wszystko po trochu), ale akurat tych grup wcześniej nie widzieliśmy, więc było co oglądać. Co prawda z wyższych trybun leciały woreczki z wodą, niektóre nawet rzucane chyba złośliwie, jak tylko wyjmowaliśmy aparat, ale jakoś udało nam się uniknąć zmoczenia sprzętu.
Po kilku godzinach wymknęliśmy się z trybun zapewniani przez naszą "bileterkę", że nasze miejsca cały dzień będą na nas czekać (nie dostaliśmy biletów, spisała tylko nasze imiona w jakimś brudnym zeszycie). Po małym obiado-lunchu i krótkim odpoczynku wróciliśmy na kolejny pokaz w to samo miejsce wieczorem, opędzając się pianką od coraz bardziej namolnych dzieciaków (nadchodzący wtorek to formalnie día del agua, czyli dzień wody, a im bliżej wtorku, tym zabawa staje się intensywniejsza; wtorkowej kulminacji nie spędziliśmy już na szczęście w Oruro :). Oczywiście nie było mowy o odzyskaniu starych miejsc, ale o dziwo za darmo udało nam się wdrapać na ławki w sąsiednim sektorze. Przy okazji poznałem dwóch b. sympatycznych miejscowych figlarzy w średnim wieku - Mariano i Edwina - którzy mając ze sobą skrzynkę piwa i jakieś domowe bimbropodobne trunki (Singani - brandy z okolicy Tarijy - polecam!!!) postawili sobie za zadanie wprawić egzotycznego turystę w jeszcze lepszy humor. Dzieląc równo czas między pasjonujące dyskusje światopoglądowe z M. i E. oraz cykanie fotek tancerkom, coraz bardziej piękniejącym w miarę upływu piwa, spędziłem drugi wieczór bardzo owocnie... Najśmieszniejszym akcentem była francuska orkiestra w przebraniach kloszardów (ale oczywiście takich ładnych, francuskich i zapewne od dobrych projektantów :) grająca hymn boliwijski. Francuzi podeszli do zadania poważnie i byli chyba jedyną orkiestrą, której muzyka się nie rozjeżdżała (boliwijscy muzycy byli w stanie ciągłego rozweselenia alkoholowego, więc nie dziw, że im się czasem palce z ustnikiem myliły..) Viva la Francia. Obiecałem M. i E., że za rok przyjedzie delegacja z Polski, choć za jej trzeźwość zaświadczyć nie mogę. Chętni do organizacji wyjazdu niech piszą na adres w blogu... :)
W poniedziałek z rana odbyła się uroczysta parada z udziałem wszystkich grup na raz na głównym placu, ale nie wyglądało to już tak efektownie, bo z braku przestrzeni tancerze bardziej dreptali w miejscu niż pląsali. Nawet firmowe "diabły z Oruro" (czyli La Diablada - najstarsza grupa taneczna, stworzona jeszcze za kolonii hiszpańskiej; wyróżniały ją kiedyś maski diabłów, teraz diabły w swych szeregach ma też kilka innych grup) wyglądały na ciut skacowane i zmęczone. Wszystkie inne tańce też nie robiły już takiego wrażenia, choć stroje były naprawdę niesamowicie fantazyjne i b. różnorodne (każdy region Boliwii był reprezentowany co najmniej raz, a niektóre po kilka razy). Wróciliśmy do hotelu pod coraz ostrzejszą nawałnicą wody, (dzieciaki było łatwo odstraszyć i zdominować, bo można było strzelać z góry, nastolatki były już znacznie groźniejsze) i z piekącymi od pianki oczami.
Przed wyjazdem z Oruro przeżyłem jeszcze mały szok. Siedziałem sobie spokojnie na internecie, a tuż obok jakaś młoda Amerykanka sprawdza mejla. Nagle kątem oka widzę, że otwiera jakiś list i zaczyna chlipać. Wiercę się niespokojnie. Za chwilę ona zasmarkanym ciut głosem mówi cicho: Możesz mnie przytulić? Spełniam prośbę i tkwimy tak kilkanaście sekund, ona w rozpaczy, ja w męczarniach. Kto mnie zna, wie, że jestem emocjonalnie niewydolny nawet w normalnych sytuacjach ale to mnie już przerosło. Rozumiem, że zmarł jej ktoś bliski, ale czy każdy aspekt życia w USA musi wzorować się na Hollywood? Wampiryzm emocjonalny czystej wody... :)))
Wieczorkiem złapaliśmy autobus do La Paz (oczywiście było mnóstwo podróżnych, ale przedsiębiorczy Boliwijczycy podstawili dodatkowe autobusy) i po 4 godzinkach zabukowaliśmy się w sympatycznym hostelu Republica, w zabytkowym domu byłego prezydenta (trzy patia, ogródek, bardzo miła kawiarenka - duży plusik). Dziś bunkrujemy się w pokoju pisząc bloga i nadrabiając stracony odpoczynek. Nie ma co wychodzić na miasto, w końcu w La Paz też dzisiaj Dzień Wody :)
Muszę powiedzieć, że ten karnawał zmienił trochę moją opinię o Boliwii. Ludzie byli przemili i otwarci, zabawa przednia i nawet jedzenie w tych bardziej turystycznych knajpach było b. smaczne (rozwolnienia jak dotąd brak :). Czułem się też super bezpiecznie, najgorsze co mogło nas spotkać od podochoconych tubylców to dodatkowa porcja wody lub pianki... I mimo, że ostrzegano nas na ulicy, aby uważać, bo "dużo złodziei z Peru przyjeżdża, panie dzieju" (hehehe), to nasz stan posiadania nie zmniejszył się (poza wydatkami) ani ciut ciut. Oby tak dalej...

In Villazón we stayed at the best hotel in town ? Gran Palace Hotel ? shelling out all US$8 for the room. We did not have a bath, but everything was rather clean and there was even one socket to charge the camera. There were also some regulations posted, saying we should not spit or wipe our shoes on the bed sheets. We complied. Friendly service, they warned us against fake cops, being Bolivia?s signature hazard/attraction, mentioned probably in any guidebook/articles/press information about this country. On the next day a bit too relaxed we went back to the Argentine border to deal with the immigration paperwork. I will now stop to explain that if you just want to visit the border town on the other side, you don?t need to get the stamps and everything. Which is the way we did it on the previous night, planning to come back to handle the formalities on the next day, as we were supposed to before venturing any farther into Bolivia. However, there was an enormous line of border mules and tourists alike. Most of them were there for the carnival, although were not necessarily headed to Oruro. 3 hours? time we had left until the scheduled departure of our train started flowing by surprisingly fast and the line rushed forward as swiftly as a snail run over by a truck. Of course once we did that line, another one could well be waiting for us on the Bolivian side. I went, checked, no people. Strange. So I came by to the Bolivian border guy and slyly started: how about you put your stamp here before Argentine officials do it, coz? there?s a big line on the other side and we don?t have much time.. Unfortunately, as expected that turned out to be utterly impossible, and even tragically undoable. All I could do at that point was to complete the hefty immigration forms (profession, where we arrived from etc. ? the only questions that were lacking were those about our denomination and sexual orientation but that?s South America) and make a photocopy of our passports as souvenirs for Bolivian border officials (a new requirement, didn?t remember having that last year).
When I came back it turned out that Asia did her line-waitology homework she remembered back from communist Poland and our Polish elbows proved handy in pushing around as well, so after mere 90 minutes we reached our goal. When we crossed to the Bolivian side there was still nobody there waiting, so I could only suspect that after leaving Argentina people either collapsed and fell over from the bridge perishing down below in great numbers or Bolivian officials worked more efficiently than Argentine ones. I am still struggling on that one.
The train left at 15.30 sharp, which came as a heavy blow (of surprise). We had salón (2nd) class tickets. First (ejecutivo) was 2.5 times more expensive so we figured why overpay for better seats and a meal (which according to the opinion I had about Bolivian food would be crappy anyway, and I wasn?t hungry because of the altitude...) But when I did get hungry I changed my mind and order a meal, which was dirt cheap ($US3) and pretty good too.
In the first pueblo we passed the kids started the carnival somewhat prematurely and our coach suddenly got a few bucketloads of water heavier. After that we cautiously kept our windows closed and the nice ticket guy who came by with a bucket and a mop to dry the mess on the floor said he would let us know before coming into any other village (not that there were so many of those around). Our fellow travelers, all of them Argentine, said it was fair enough, because in Buenos Aires people throw stones at passing trains, while here it?s just water. It still amazes me how ridiculously insecure those people find their own country...
The views were incredible but then it got dark. The mere trip on that train is a tourist attraction by itself and should be so described. We ran through sheer wilderness, most of the way there was not even a smallest dirt road along the tracks. Just mountains, cacti, sand, canyons, just like in a western flick. Where is that sheriff and those train robbers anyway?
A bit tired, we scrambled out of the train at 7am in Oruro and went looking for a hotel, which during the carnival was considered something of a mission impossible, with prices skyrocketing and vacancies nowhere to be found. We got scared coz? carrying a 25 kg pack around at an altitude of 3.800 m did not seem like the best idea. We found the hotel by luck 15 meters outside of the train station. Prices were really high, by Bolivian standards. 4 times normal. Yes, you heard me right. But if normal is just US$6.5 per room, we can still handle paying US$26 :) in the carnival time. The hotel was nice with a neat patio and clean baths. We even had a TV!
After resting for a bit we went to the so-called tourist information office, where a local boy fed us a bunch of bull about US dollar seats and Bolivian peso seats and about how crazy the prices were getting. So we went to check it out. We could not go unarmed, so we acquired a few globos, being small water filled balloons and spray foam (supposedly artificial snow for decoration... yeah, right). Huge water blasters, some even with extra water tanks to put on your back, caught my eye for a bit, but there were unreasonably expensive and hardly usable after the carnival. However, they made most sense when fighting at a great distance, the biggest models would spew out a powerful jet of water hitting the (un)suspecting victim hard from 20-30 meters away. Foam was anyone?s weapon of choice for full contact encounters. A person hit on the face (naturally against manufacturer?s instructions!) with that white crap from a distance of 1-2 m would go mole-blind and spend the next 5 minutes in mild stupor trying to get the orange-smelling ooze out of all and any orifice on his or her face. Globos, on the other hand, were like hand grenades, causing the most damage with direct hits (on the head or face). Not only was the impact cruelly strong (on purpose!) but it was also followed by a cold shower down one?s back under the clothes, a place hardly accessible for other weapons. Most of them however missed their marks, splashing a few harmless ricocheting drops on the poor unsuspecting soul...
All in all, the whole town went crazy about water. Insane kids ran around the streets waiting for you to get just a little bit distracted... Hiding behind whatever we could find we got to the very center. Dancing parades were organized in the usual way. The bands marched on specially designated, fenced streets with bleachers positioned on both sides. At the place we got to the tickets were sold out but we managed to get to the street pushing through a wild crowd. That was a mistake, because although we didn?t have to pay and were inches away from the dancers, we instantly became targets for foam and showers of water thrown from the bleachers. Two reasons: dancers were of course off limits, but any ?civilians? who found themselves close to dancers, were a dream target and gringo civilians probably doubly so. The second reason was that both sides of bleachers fought each other fiercely and we got caught in crossfire, so sometime even hits that were not aimed at us did reach us. It was not so bad when dancers were parading, which was when fire ceased for a while but when the dancers passed, the time before the other troupe came to where we were was entirely filled with foam, water and us in the middle. I tried to hit back throwing globos and foam, but it only encouraged the attackers to strike more. They had the advantage of numbers and tactics (they attacked from uphill) so we decided to retreat.
Soaked to the bone and with fake beards like shopping mall Santa Clauses (see pics) we decided to redeploy our forces (it was summer but summer in Bolivia in most place is at best like a cold spring in Poland). We came back to the hotel, slipped into something dry, wrapping the rain jackets more tightly over our bodies, putting on better boots and waterproof pants. We also picked another spot, with less aroused public and we managed to find shelter in a small clothing store on the parade route, which for the time being was converted into a transmission center for the local radio Mega Music :) This offered twofold advantages: 1) We could hide in the store and avoid the worst hits 2) After a time the mob from the bleachers stopped paying attention to you, if you chose to ignore their efforts for long enough, and they turned to new targets, walking along with the paraders. Prize-worthy achievements included spraying foam on faces and pants of giggling girls, and I don?t know if there is any sexual subtext to that kind of thing, so don?t ask me, but once hit on the face, sex in the last thing that?s on your mind, I can tell you that : ) We stayed there long enough to become their ?homeboys? and we even started to target the passers by ourselves. That started to be more and more fun. The parades went by within inches of us and sometime we even fraternized with inebriated musicians and dancers (?Poland... yep... we have many Polanders here. You killed by Germans in war, Germans bad people, Hitler, nazi, Poland very good!?), who insisted on treating us to beer, so I became a bit drunk myself after a while. The radio DJ totally ignoring the foam and the water kept running around with a cordless mike interviewing the prettier (the less ugly?) dancers (I voiced my opinion about the beauty of Bolivian girls, so no more yapping away on the subject, but that?s just me and anyway you can find out for yourselves, just check out the photos) and with occasional gringos. In the heat of the moment he interviewed me twice and probably didn?t even notice.
The costumes were splendid, the music was joyful and the atmosphere much better than in Rio. It was the real interactive folk festival ? everyone could join. Drinking, dancing away with the girls, spraying foam, throwing water balloons. By night the whole town was punch-drunk (and not only that!) alright.
At night we found a spot on the ground below the bleachers on the plaza where all parades would conclude their shows - Avenida Cívica. The space was much less limited there and the dancing exploits became nothing short of spectacular. Fortunately, water fighting would cease in the evening, and rightly so. After dark, cold crept in suddenly and I?m sure the local pulmonary disease ward would be happy to have to accommodate several thousand new patients overnight. And all that was virtually free. Mostly because in the middle of that ecstatic, happy Bolivian mess we didn?t know where to buy tickets (some people sold them, each of whom was responsible for their own ?sector?, meaning some 15 rickety benches, but they were nowhere to be found and no one knew which one of them was responsible for which bleachers...)
Exhausted we went back to the hotel and after a quiet night we went out hunting again. That time we headed straight to Avenida Cívica, trying to get some seats on the bleachers, which we did for a mere US$4 each. The seats were almost empty, because the fun continued well into the night (until 5am actually) so nobody in their right mind was up by 10am. The parades were the same as on the previous day (a dozen or so bands of musicians and dancers did the same 5 km route a few times a day so everyone could see and enjoy the show) but we didn?t see those groups on the previous day so it was good. We took some hits from the bleachers above, some of which might probably have been thrown on purpose, just as we took the camera out, but we managed to avoid getting the equipment wet.
After a few hours we went out, assured by our ?ticket lady? that our seats would wait for us there all day (she didn?t give us any tickets, she just took our names down in a dirty notebook). After a small lunch and a quick rest we went back to the same place in the evening, chasing the more and more aggressive kids away with heaps of foam (the following Tuesday was the Day of the Water, so the closer we got to Tuesday, the wilder the fun became; fortunately we did not wait until Tuesday to leave Oruro) Of course, getting our seats back was out of the question, but surprise surprise, we got some new ones for free in the neighboring sector. Also, we met two extremely nice local middle aged pranksters ? Mario and Edwin ? who had brought a crate of beer and some local moonshine-like liquor (Singani ? local brandy made in Tarija ? recommended!) and they resolved to ensure I had even more fun than I was already having. Dividing my attention between passionate political discussions with M. and E. and taking photos of dancers, becoming more and more beautiful as beer flowed by, I had a very fruitful evening... The funniest element of the show was a guest performing French band dressed in bum outfits (but they were nice, expensive designer bum outfits of course) playing the Bolivian anthem. The Frenchmen did their homework and were probably the only band whose music did not fell apart at times (the Bolivian players were constantly inebriated so no wonder they sometimes mistook their glasses for their trumpets :)
Viva la Francia. I promised Mario and Edwin they will have a marching band from Poland on the following year, although I could not promise they would be sober. If anyone wants to go, you can email me at the address given in the blog.
On Monday morning there was a ceremonial parade featuring all groups at the main square but it was not so flashy anymore, because for lack of space dancers were more mincing than prancing about. Even the signature ?Oruro devils? (La Diablada ? the oldest dancing troupe, dating back to the colonial times, once distinguished by their exclusive devil masks, which are now worn by many other troupes too) looked a bit direct and hung-over. The dances stopped to impress although the costumes were still awe-inspiring (each region of the country was represented at least once, many had several representations). We came back to the hotel under an intensifying barrage of water (kids were easy to scare away and dominates, teens were much more dangerous) and with eyes sore because of the foam. At night we caught a bus to La Paz (of course there were a lot of travelers, but industrious Bolivians provided extra buses) and after 4 hours of travel we checked into a cozy hostel La Republica, in a historic house once owned by one of the country?s presidents (three patios, a garden, a nice cafe ? neat!) Today we barricaded in the room writing the blog and making up for all the sleepless (or sleep-deficient) nights in Oruro. No way we?re gonna go out today ? it is the Day of the Water in La Paz as well.
I must admit the carnival changed my opinion about Bolivians ? people were super friendly and very open, the fun was extreme and even the food was good at gringo joints (so far no signs of diarrhea). So far so good!

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (33)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
Stasio&Natasio
Stasio&Natasio - 2007-02-22 19:14
Fotki palce lizać!!!!
Typowa Boliwijka o nieprzeniknionym spojrzeniu............miodzio
pozdro 600 z Polszy!
 
Kari / karinaagf@hotmail.com
Kari / karinaagf@hotmail.com - 2007-03-05 03:57
Hola! Está un poco dificil meterse a su página jajajaja. No entendí como cambiar al idioma inglés así que me he dedicado a ver las fotos. Espero que estén bien y que las cosas por bolivia sigan marchando de la mejor forma.

Un abrazo y ya tengo bajando cosas de su tierra!!!
Los agregaré al msn.

Saludos y pasen a dar una vuelta por Chile!!!


Karina :)
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4