Z bólem wróciliśmy do stołecznej kołomyi. Caracas przywitało nas z przytupem: Łosia wieczorem przy stacji metra Colegio de Ingenieros zatrzymało dwóch umundurowanych policjantów i kazali po ciemku wywalać na chodnik zawartość plecaka. Obmacywali wszystko podejrzliwie, zarzucając go setką pytań: skąd się tam wziął, gdzie mieszka, gdzie schował prochy i broń. W końcu stwierdzili, że to niebezpieczna okolica i że ma się szybko ewakuować, po czym sami się ulotnili. Przy pakowaniu rzeczy wyszło na jaw, że do tłustych łapek przykleił im się nasz mały aparat. Czym nas jeszcze ten kraj zaskoczy? Łoś chciał złożyć doniesienie na policji, oczywiście nie z nadzieją na odzyskanie, ale żeby mieć papierek do ubezpieczenia. Poszedł na posterunek w dzielnicy, gdzie mieszkaliśmy u kolegi, ale tam policjanci odesłali go na komisariat, któremu podlega miejsce zdarzenia. Dopiero jak usłyszeli, że chodzi o policjantów-złodziei, to spoważnieli i kazali iść do ministerstwa spraw wewnętrznych. Ale to po weekendzie. A póki co pojechaliśmy oblać moją trzydziestkę w miłych okolicznościach przyrody, w niemieckiej enklawie Colonia Tovar. Oblać niestety musieliśmy wenezuelskim sikaczem, zamiast przednim Tovarem, bo browar przeniesiono o godzinę drogi i do miasteczka pochodzenia już nie dojeżdża. Ot, Venezolanische Wirtschaft. Jak zwykle lało, ale od rana wyszło słońce i można było pospacerować wśród otoczonych palmami i bananowcami budynków z murem pruskim. W poniedziałek z rana Łoś udał się do ministerstwa. Całkiem szybko został przyjęty, sekretarka spisała zeznanie, ale nie dała zaświadczenia, że wpłynęło, bo wcale nie wpłynęło. Zanim sprawa ruszy, najpierw należy się udać do komendy, w której winowajcy pracują i zidentyfikować ich na zdjęciu. A potem co? Konfrontacja? I tak tego dnia mieliśmy lot do Guayaquil, więc już się nic nie dało zrobić. Tym razem na lotnisku byliśmy 3 godziny wcześniej, a i tak nie obyło się bez stresu. Już od progu wita nas wielka kolejka nie wiadomo dokąd. Instynkt i doświadczenie kazały nam grzecznie się w niej ustawić i faktycznie była to kolejka wstępna, z której po 20 minutach stania policjant kierował do kolejek właściwych. Potem jeszcze kilka kolejnych i ze sporym zapasem znaleźliśmy się w hali odlotów. Przekąsiliśmy coś niespiesznie, naszego lotu na ekranie wciąż ani śladu. Ale dla spokoju kierujemy się do odpowiedniej bramki, a ta pęka w szwach, bo trzy loty na raz odprawiają. Tłok taki, że do personelu się dopchać nie sposób, nikt nic nie wie. Godzina odlotu szybko się zbliża, wybija, a następnie odchodzi w niepamięć. Po niecałych dwóch godzinach nasz lot zamigotał radośnie na ekranie i wreszcie z ulgą opuściliśmy Wenezuelę. W Guayaquil wylądowaliśmy na wycacanym i uporządkowanym terminalu, z którego mieliśmy pięć minut do domu koleżanki. Uff.