W Guayaquil powpadaliśmy w ulubione miejsca i poznaliśmy masę couchsurferów, bo nasza gospodyni co noc imprezy montowała. W oczekiwaniu na lot wyskoczyliśmy na parę dni do parku Machalilla, zwanego „Galapagos dla ubogich”. Zwie się tak dlatego, że są tam wyspy z podobnym klimatem i ptactwem, ale położone blisko lądu, więc dojazd dużo tańszy i łatwiejszy. Za to pod jednym względem Galapagos właściwe mu nie dorównuje – w odpowiednim sezonie bardzo łatwo tu zobaczyć wieloryby. Puerto Lopez, baza wypadowa do parku, nie jest pięknym miasteczkiem. Domy często nieotynkowane, główna ulica rozkopana, nawet placu nie ma głównego. Ale ma wszystko czego turyście potrzeba. Atmosfera sielska, pełno małych knajpek i agencji oferujących wycieczki. Na rynku, tuż obok naszego hotelu (Flipper), słodziutkie owoce po nieprzyzwoicie niskich cenach. A na maleconie czyli nadbrzeżu jedna za drugą budka ze świeżymi sokami. Każda ma z tyłu swój kawałek plaży z hamakami i leżakami. Pełen chillout, zwłaszcza w nocy, jak te leżaki ustawiają w krąg wokół ogniska, a w menu pojawiają się drinki. Na wieloryby można wypłynąć na dwa sposoby – z całodniową wycieczką na ptasią wyspę La Plata i szukać ich po drodze albo tylko wypłynąć z portu i płynąć naprzód, aż się na jakieś wpadnie. Na La Placie ptaków cała masa i wcale się nie płoszą. Zwłaszcza głuptaki siedzą w poprzek ścieżki i gapią się...głuptakowato. Strasznie są komiczne, jak się kołyszą na swoich błękitnych łapach i toczą między sobą rozmowy: samiec poświstując a samica gdacząc jak kwoka. Na wyspie są dwie ścieżki: prawa bardziej malownicza (piękne klify), ale za to tylko na lewej spotyka się fregaty z czerwonym wolem napompowanym jak balon. Głuptaki za to są na obydwu ścieżkach. Jeżeli nie jedziecie na Galapagos, to koniecznie wybierzcie ścieżkę lewą, bo fregata to jest widok nie do przegapienia. Nasza wycieczka przegłosowała prawą, bo koniecznie chcieli zobaczyć lwy morskie – nie dajcie się, nawet gdyby były, to widać je bardzo nisko w dole. Na wieloryby popłynęliśmy dwa razy (a Łoś nawet trzy, raz z rejsem nurkowym do La Platy). Raz tylko grzbiet wynurzały jak potwór z Loch Ness i nic pokazać nie chciały. Za drugim razem wybraliśmy się z firmą poleconą przez nałogowego whale-watchera jako wybitnie farciarską – Los Ahorcados (na głównej ulicy przy internecie Muyuyo). I faktycznie po mało obiecującym wstępie nagle zjawił się wielorybi młodzian z mamą i ciocią. Wyskoczył ze dwa razy cały, a potem przez 20 minut ćwiczył machanie ogonem i skoki na w pół wynurzone. Zbliżał się coraz bardziej, raz nawet na jakieś dwa metry. Straszna szkoda, że nie miałam czym kręcić. Show jeszcze długo trwał, ale dzieci na łódce zaczęły rzygać i kapitan zarządził odwrót.
W miasteczku jest jeszcze jedna atrakcja – niepozornie ukryta na obrzeżach restauracja Bellitalia prowadzona od dziesięciu lat przez Elenę i Vittoria z Modeny. Pełen wybór makaronów z wypasionymi sosami, nawet z grzybów przypominających borowiki. A na deser oczywiście tiramisu. Jakość z najwyższej półki, a ceny od 5.5 do 11 dolarów za kopiastą porcję. Unikać za to jak ognia knajpy Clara de Luna. Szef, może i Francuz ale o gotowaniu ma tak blade pojęcie, że z naszej dziesięcioosobowej grupy tylko jeden gostek się nie pochorował. Co do nurkowania, to oprócz kolorowych rybek były płaszczki, a Exploramar polecamy jako najbardziej profesjonalny dive shop, z jakim Łoś miał do czynienia. Zwłaszcza z perspektywy Galapagos (o tym wkrótce). Gonię zaległości blogowe, więc o Wyspach przeczytacie niebawem.