Do La Paz mieliśmy wpaść tylko na chwilę, kontrolnie, żeby je odhaczyć, a zasiedzieliśmy się kilka dni. Pierwsze wrażenie było straszne. Przyjechaliśmy w nocy, a nazajutrz był Dzień Wody, czyli kulminacja karnawałowego wodolejstwa, więc lepiej było nosa z hotelu nie wyściubiać. Wyszliśmy dopiero koło szóstej-siódmej, kiedy zerwała się ulewa (typowa o tej porze dnia), W takich strumieniach wody nikt nas chlapać zza winkla nie będzie, a na deszcz nasze ciuchy są odporne. Już się ściemniało, miasto było puste i ponure. Przez plac Św. Franciszka, który na mapie wygląda jak centralny punkt starego miasta, biegnie ruchliwa szosa, a sam zabytkowy klasztor zastawiony niemożebnie straganami. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że to nie handlarze, tylko nieopłacani od miesięcy górnicy (odkąd kopalnie przejęło państwo) się tam zabunkrowali i robią strajk głodowy. Dookoła pełno śmieci i odór rozkładającego się jedzenia, fuj. No i najgorsze te stromizny. Miasto położone jest w wielkiej niecce o stromych ścianach, Hiszpanie specjalnie sobie taką lokalizację upatrzyli, żeby się tam schronić przed silnymi wiatrami. No tak, wolałabym te wiatry. Ale niecka była zarezerwowana dla białej elity. Taksówkarz nam mówił, że do rewolucji chłopskiej z 1949 autochtoni nie mieli prawa się tam osiedlać. Dlatego strome ściany niecki jak małże porastają tysiące domów. Od głównej ulicy (tej właśnie szosy z placu Św. Franciszka, która ciągnie się przez całe miasto), w obie strony odchodzą szlak wspinaczkowe zwane tutaj ulicami. Bez tchu dobrnęliśmy do polecanej w przewodniku knajpki libańskiej o nazwie Yussuf., w związku z deszczem zupełnie pustej. Mnie z opóźnieniem dopadła zemsta ulicznego racucha z Oruro, ale przemiła starsza właścicielka upichciła coś lekkiego specjalnie dla mnie. Łoś za to dostał wybór dań arabskich, który obejmował wszelkie znane nam i nieznane przysmaki, w znakomitym stylu.
Następnego dnia wyszło słońce, co trochę dodało miastu kolorów, ale za to plac zamienił się w zatłoczony jarmark.. Zewsząd wrzaski handlarzy, tłum kupujących, pełno mikrobusów kursujących wte i wewtę. Widziałam też babcię sikającą spod spódnicy na ulicę, a więc to nie mit jednak :-). Ogólne wrażenie chaosu, brudu i ścisku, ładna mi stolica.. Jeszcze ciaśniej i hałaśliwiej jest na ulicach wiodących stromo pod górę do dzielnicy Cementerio. Jak już się z lokalnym kolorytem oswoiliśmy, to nawet z własnej woli wypuszczaliśmy się na te jarmarki po owoce, soczki uliczne i po dvd z filmami za 3 złote. Mimo tłoku, panuje dość sielska atmosfera, nie czuje się człowiek zagrożony. Z ulgą przekonaliśmy się jednak, że La Paz ma też oblicze bardziej cywilizowane. Jakieś dwadzieścia minut spacerem w dół (jaka ulga) głównej drogi leży dzielnica Sopocachi, z restauracjami i pubami dla gringo. Dużo ich nie ma, więc do większości odsyła przewodnik, ale mimo to za każdym razem byliśmy pierwszymi gośćmi, po nas czasem przychodziło jeszcze kilka osób. Najbardziej nas rozwaliła knajpa argentyńska Arieros. Steki lepsze niż w Argentynie, do tego barek sałatkowy z dokładkami do woli a wszystko w ceni osiedlowej pizzy czy KFC. Na szczęście racuch na długo mnie nie wybił z rytmu, więc też się zdążyłam nazachwycać. Znaleźliśmy też Subwaya, najlepszego w jakim kiedykolwiek jedliśmy. Nawtykali nam w kanapkę niesamowitą ilość warzyw, plus guacamole. Głównie więc knajpy nas zatrzymały w La Paz, trzeba przyznać, ale znaleźliśmy też inne atrakcje. Po dwóch dniach w Colonialu przenieśliśmy się do dwa razy tańszego hostelu, bo obiecywany wi-fi nie chciał działać. W hostelu okazało się, że nasz pokój wychodzi na hol z komputerami, więc wystarczyło kabelek przez okno przełożyć, żeby się przyssać do sieci, za drobną opłatą. W ogóle hostel (El Solario) genialny, full service, pranie, łatanie ubrań, kuchnia, agencja turystyczna, wszystko na miejscu i przemiła obsługa/właścicielki ? babki w długich warkoczach i tradycyjnych wielkich spódnicach, o tradycyjnych imionach....Lucy, Gloria y Nelly :-).
Jeżeli chodzi o tradycyjne zwiedzanie, to są trzy atrakcje: starówka z muzeami, dolina księżycowa i Tihuanaco. Tego ostatniego nie polecamy. Są to ruiny cywilizacji przedinkaskiej, najlepiej zachowane w Boliwii, ale w porównaniu z peruwiańskim Chan-Chan, Lambayeque czy samym Machu Picchu, nie ma kompletnie co oglądać. Nie warto, moim zdaniem, tłuc się dwie godziny ciasnym mikrobusem w tę i z powrotem. A zwłaszcza nie polecam zwiedzania z przewodnikiem. Oferują swoje usługi za kusząco śmieszne pieniądze i potem widzi się nieszczęśników, którzy w muzeum muszą wysłuchiwać fascynującej historii każdego znalezionego garnka czy kości.
Zresztą większość cennych znalezisk przeniesiono do muzeum archeologicznego w La Paz, na miejscu zostało tylko to, czego nikt nie ukradnie czyli kilka rzeźbionych monolitów (trochę jak w kolumbijskim San Augustin) i niezbyt ciekawa (poza niesamowitą mumią) kolekcja muzealnych pierdół.
Starówka jest mocno zaniedbana i traktowana przez miejscowych jak jarmark, ale uliczka Jaen, zapiera dech. Rząd ślicznie odnowionych kolorowych rezydencji kolonialnych mieści dzisiaj muzea miejskie. Kupuje się na nie jeden bilet za pół dolara i krąży między jednym a drugim, bo rezydencje są połączone jak labirynt. Ciekawostką jest to, że bilet można kupić tylko w muzeum, które zwiedzać się powinno (według ustalonej kolejności zwiedzania) jako ostatnie. Ech, boliwijskie zagwozdki.
Po kilku dniach pobytu dorwałam kompletną mapę La Paz i okazało się, że za Sopocachi miasto ciągnie się hen w dół. Aż do doliny księżycowej, do której można dojść piechotą, według pani z agencji, która mówiąc mi to, zupełnie nie przejmowała się, że nie wciśnie mi przez to wycieczki busem. Ci ludzie są jeszcze niezepsuci masową turystyką. Szliśmy w dół dwie i pół godziny, ze zdziwieniem mijając czyściutkie i uporządkowane dzielnice. Chodnik był nawet szeroki i równiutki, parczek się znalazł, powiało Europą. Bo południowoamerykańskie miasta od europejskich różni głównie brak zieleni i brak otwartych przestrzeni. Poza chlubnymi wyjątkami, ale typowe nowe miasta niestołeczne to ciąg identycznych ulic zapchanych ciasno niskimi ceglanymi domami. A w tej dolnej części La Paz zamiast tego znaleźliśmy dość odstrzelone wille z tralkami i innymi wymyślnymi dodatkami, plus wieżowce i masa ambasad w odpieprzonych pałacykach (zwłaszcza brazylijska zajmuje niby-zamek szkocki). Po niecałych trzech godzinach spaceru doszliśmy do jakiegoś ronda, tabliczki na Valle de la Luna brak, a droga zaczyna się piąć w górę, więc złapaliśmy taksówkę, która wiozła nas jeszcze 20 minut, częściowo serpentynką ze skalnymi tunelami. Dolina na księżycową nie wygląda (bo skały są tu strzeliste, a księżyc raczej monotonny i płaski), ale bardzo fajne miejsce na małą wspinaczkę. Można się godzinkę z okładem powysilać, są dwie świetnie oznaczone pętle do obejścia. W przewodnikach polecają jeszcze dwie atrakcje, muzeum koki i rynek szamanów. Rynek - nic ciekawego, jedyne szokujące towary to zasuszone płody lamy na szczęście, ble. Muzeum koki za to bardzo ciekawe, chociaż trochę bałaganiarskie (właśnie budują im nową siedzibę). Można tu prześledzić kilkusetletnią historię uprawy koki i jej roli w życiu rdzennej ludności (z wszelkimi danymi medycznymi potwierdzającymi jej walory odżywcze, lecznicze, itp.). Jak się to wszystko poczyta, to faktycznie wstyd się robi człowiekowi, że zachodni świat z ich niemal świętej rośliny spreparował sobie narkotyk i w związku z tym samą roślinę też tępi. W końcu nikt nikogo do zażywania kokainy nie zmusza. Najciekawsza część wystawy dotyczy legalnej kariery kokainy w Stanach i Europie, zanim jeszcze dowiedziono jej uzależniającego działania, przez pięćdziesiąt lat była nawet składnikiem coca-coli i popularnego francuskiego wina Mariani. No ale za całość wystawy ręczyć nie mogę, część faktów wyglądała podejrzanie propagandowo, np. że połowa zatrzymanych w Stanach przestępców znajduje się pod wpływem kokainy. Tak czy siak bardzo warto odwiedzić muzeum koki, wkrótce w bardziej przestronnym budynku. I jeszcze ciekawostka, o której już w zeszłym roku wspominałam, ale mi się nazwa pomerdała. W Boliwii (a także w Peru) obchodzi się alacitas czyli święto, w które obdarowuje się bliskich miniaturkami rzeczy, które w ciągu roku chciałoby się dostać w normalnym rozmiarze, np. samochody, meble, domy ale najbardziej tradycyjny prezent to malutka walizka z dolarami albo same minidolary wyemitowane przez Banco de la Fortuna, a także wszelkiego rodzaju dyplomy, paszporty i inne dokumenty. Załapaliśmy się na ostatni dzień jarmarku, gdzie Łoś stał się posiadaczem paszportu boliwijskiego, a mnie podarował prawo jazdy, a nuż się życzenie spełni.
Życie nocne rozkręca się późno, są jakieś kluby z DJ-ami (np. Ram Jam) ale my nie dotrwaliśmy do początku imprezy. Na piętrze klubu poleca się barek tlenowy. Aż tak wyczerpani nie byliśmy, więc nie skorzystaliśmy. Natomiast byliśmy w kinie ? jakość obrazu i dźwięku bardzo przyzwoita, siedzenia trochę staroświeckie, a najśmieszniejsze to 40-minutowe reklamy, w tym zwiastuny 10 filmów, żeby od razu było wiadomo, jakie pirackie DVD kupować (bo wszystko to do dystrybucji raczej nie wejdzie). To tyle z La Paz, ciąg dalszy w kolejnym odcinku.
We meant to come to La Paz just for a while, to check it out and we ended up staying almost a week. The first impression was awful. We arrived at night and the next day was the Day of the Water that is the climax of the carnival waterfest so it was a smart choice not to stick out your nose from the hotel. We only left at 6-7 in the pouring rain (typical for this time of the day) . We knew that with the natural shower on nobody will feel like splashing more water on us and regular rain is no problem for our clothes. It was getting dark, the city looked desolate and gloomy. The San Francisco square, which, on the map, looks like the central point of the old town, is divided in two by a busy thoroughfare, and the historic monastery is obscured by market stalls. Some time later we learnt that they were in fact no peddlers but miners on a hunger strike. They have been working for free since mines had been taken over by the state, and they got fed up with it. Plenty of trash around and the smell of decaying food, yuck. And the worst thing of all ? the steep slopes. The city is situated in a huge basin with steep walls, The Spanish picked this location on purpose to shelter themselves from strong winds. Well, I?d go for the winds instead. But the basin was reserved for the white elite. A cabbie told us that the natives were not allowed to settle there until the peasant revolution of 1949. That is why the steep basin walls are covered with thousands of houses. From the main road (that is the highway dividing San Fransisco square, which continues along the entire city), climbing paths mistakenly called streets slope steeply upwards. At the last breath, we got to a Lebanese restaurant called Yussuf, recommended by the guidebook, completely empty due to the rain. I was, alas suffering from the revenge of the street vendor?s pancake from Oruro, but the kind old owner made a specially light meal for me while the male Moose was treated to the platter of Arabian dishes which included all known and unknown delicacies, top quality.
Next day was sunny, which added some colors to the city outlook but then the square turned into a crowded fair. Peddlers yelling, crowds of customers, lines of little buses going to and thru. I also saw a grandma pissing from under a skirt to the sidewalk so it was no urban myth after all :-). The general impression was that of a chaos, filthiness, crowd ? what a capital! It gets even more crowded and noisy on the streets leading steeply up to the Cementerio district. When we got used to the local atmosphere, we would walk out of our own accord to those street fairs to get fruit, fresh juice and one dollar dvds. Despite the crowd, it feels quite peaceful, one does not get insecure. We were relieved, however, to discover that La Paz also has a more civilized side. Some 20 minutes walking down the main road there lies the Sopocachi district, with restaurants and bars for gringos. There aren?t that many so most are listed in guidebooks, but still we were always first guests and sometimes some more people would come. The greatest shock to us was the Argentinian restaurant Arrieros. Steaks were better than in Argentyna plus free salad bar and all this for a price of a KFC. Luckily the damned pancake didn?t upset me for a long time so I had my share of relish. We also found a Subway, the best we ever tried. They stuffed the sub with heaps of veggies plus guacamole. So it was mainly restaurants that kept us in La Paz, we must admit, but we also found other attractions. After two days in the Colonial hotel we moved to a twice cheaper hostel, as the promised wi-fi wouldnn?t work. At the hostel, it turned out that our room?s window faces the computer hall so it was enough to put the cable thru the window to get connected, for a small fee. All in all the hostel (El Solario) is cool, full service, laundry, patching the clothes, kitchen, travel agency, all in one spot and with a friendly staff/owners ? ladies with long braids and traditional skirts and traditional names like....Lucy, Gloria and Nelly :-).
As for the standard sightseeing, there are three attractions: old town with the museums, moon valley and Tihuanaco. We do not recommend the last one. These are ruins of a pre-Inca civilisation, best preserved in Bolivia but compared to the Peruvian Chan-Chan, Lambayeque or Machu Picchu, there is nothing to watch. I don?t see the point in dragging your sorry bum for two hours each way on a crowded minimbus. And I particularly advise you not to contract a guide. They offer their services for a temptingly low price and then the poor visitor ends up listening to the thrilling story of every little pot or bone.
Anyway, most of the precious findings were moved to the archaeological museum in La Paz, and what is left on site is what nobody will steal, that is a couple of sculpted monoliths (a bit like those in the Colombian San Augustin) and quite uninteresting (except for the amazing mummy) collection of standard museum crap.
The old town is pretty run down and treated by the locals like a market place but the Jaen street is breathtaking. A row of beautifully preserved colorful residences houses municipal museums. They are interconnected like a labirynth and you can see them all with one half-dollar ticket. The funny thing is you can only buy the tickets in the museum which is supposed to be visited in the end (according toi the official visiting order). Another of Bolivian misteries.
After several days of our stay, I got hold of a complete map of La Paz and it turned out that the city stretches far down below Sopocachi. As far as to the Moon Valley which is reachable on foot, according to the lady from the agency, who, saying that to me did not care a bit that this way she is losing a paying customer to a trip. Those people are still unspoiled by mass tourism. We walked for two and a half hours, surprised to see spotlessly clean and orderly districts. The sidewalk was unexpectedly wide and even, there was even a park, it felt like Europe. Indeed, South American cities differ from the European ones mainly in having no green areas and no open spaces. With some exceptions, but the typical new cities except for capitals are rows od identical streets tightly packed with low brick houses. Instead, in the lower city of La Paz we found wicked villas with banisters and other flamboyant ornaments, plus skyscrapers and heaps of embassies, all of them having seats in dolled up palaces (especially the Brazilian is located in a mock-Scottish castle). After little short of three hours walking we got to a roundabout, with no Valle de la Luna signpost in sight, and the road seemed to be going upward so we took a cab that took some 20 minutes more to get there, partly through a hairpin road with rock cut tunnels. The valley looks nothing like the moon (as the rocks there are spire-like and the moon is rather monotonous and plain), but it is a cool place for some climbing. There are two greatly marked loops to exercise (it is tiring, at this altitude). Guidebooks recommend two more attractions: coca museum and the witch doctors? market. The market is nothing special, the only shocking goods being dried llama fetusus for good luck, gross. The coca museum, however, is very interesting, although a bit of a mess (a new seat is just being built). It traces back the several hundred years of coca cultivation tradition and its role in the daily life of native community (including all medical data to confirm its nutritional, medicinal and other properties). When you read it all, you feel ashamed that the western world turned their sacred plant into a drug and now is eradicating the plant itself as well. After all, nobody forces people to do crack. The most interesting part of the exhibition is about the legal carreer of cocaine in the US and Europe before it was proved to be addictive, it was even an ingredient of coca cola for fifty years and of a popular French wine called Mariani. I cannot guarantee the reliability of all facts, however, as some of them seemed a bit like propagit, e.g. that half of the criminals arrested in the US are under the influence of cocaine. Anyway, the museum well deserves a visit, soon in a bigger building. One more curiosity that I already mentioned last year but I got the name wrong. In Bolivia (as well as in Peru) they celebrate the alecitas that is a holiday when relatives and friends are given miniatures of things that they would like to get in their normal size, e.g. cars, furniture, houses but the most traditional present is a tiny cardboard suitcase full of minidollars issued by Banco de la Fortuna, as well as all kinds of diplomas, passports and other documents. We were there on the last day of the fiesta where the Moose became the holder of a Bolivian passport and I got a driver?s licence, let?s see if the wish comes true.
Nightlife gets going quite late, there are some DJ clubs (e.g. Ram Jam) but we did not hold out long enough for the party to start. Upstairs from the club there is an oxygen bar. We were not too tired so we didn?t try. We did go to the movies ? image and sound quality wise it was quite decent, the seats are old, rusty and cramped but the stirking thing is a 40-minute long commercial break before the show, including trailers of 10 movies so that you know which pirate DVD to look for (they will not all make the official distribution). That?s it for La Paz, stay tuned for more news.