Z Calafate tylko 4 godziny do Chaltena, słusznie reklamowanego jako argentyńska stolica trekkingu. Samo miasteczko, według przewodnika, jest brzydkie i wietrzne. Co do wiatru, to faktycznie dmuchało nawet 120 km/h (na kampingu kolega sprawdził) i piach po oczach bije. Ale co do brzydoty, to bez przesady. Przecież nie ma betonowych kloców, zabudowa jest bardzo konsekwentna, domki drewniane albo kolorowe z blachy falistej, w stylu kąpieliskowym. Mogłyby równie dobrze stać gdzieś na niemieckim albo amerykańskim wybrzeżu. W końcu miasteczko ma 22 lata, więc nie należy się spodziewać jakiegoś własnego stylu. Nikt nie kryje, że założono je w ramach znaczenia terenu przez Argentynę. Terenu spornego, o którego w latach siedemdziesiątych omal nie wybuchła wojna z Chile, którą zażegnała tylko mediacja świeżo wyświęconego papieża. I owszem, jest to miasteczko wczorajsze i napływowe, ale w Patagonii to normalka. Argentyńczycy podbili swój ?dziki zachód? dopiero pod koniec XIXw., tubylców wybili, a wcale na ich miejsce nie przyszli. Pozakładali, owszem, jakieś miasta, jakieś kopalnie, ale jak się spojrzy na mapę Patagonii, albo na drogę za oknem autobusu, to wokół zieje pustka. Po obu stronach drogi ciągną się ogrodzenia, a w środku nic, step i cztery owce co kilka kilometrów. Wszystko to do kogoś należy i jest eksploatowane, ale zamieszkane - w stopniu minimalnym. Na dalekim południu nie ma raczej zasiedziałych Patagończyków, takich z pokolenia na pokolenie, co się z tą ziemią zżyli i dorobili się jakiejś odrębnej tożsamości. Ludzie obsługujący turystów to w większości pracownicy sezonowi, którzy na zimę wracają do swojego regionu i do Patagonii mają stosunek czysto handlowy. Dla nich to są saksy, przyjeżdżają na kilka miesięcy, żeby się odkuć. Bo Ushuaia i Calafate to żyła złota. Tam wszystkie lokalne atrakcje są kosztowne, głównie rejsy, więc turystów doi się z dużej kasy, a oni nie mają nic przeciwko. Ale akurat w malutkim Chaltenie jest inaczej. Od miasteczka odchodzi kilka przyjemnych i nietrudnych tras trekkingowych, do których nie musi cię nikt podwozić. Nawet za wstęp do parku opłaty nie pobierają, a mało tego, zarówno w parku, jak i w samym miasteczku są darmowe pola namiotowe. Dlatego Chalten jest ośrodkiem studencko-łazikowskim i to się czuje. Nikt się nie spodziewa na turystach zbić kokosów, wszyscy są bardziej wyluzowani i przyjaźni. I znowu spotkałam, za ladą, bardzo miłego pana o polskim nazwisku. Autobus wypluł nas na straszny wiatr, więc poszliśmy się rozbić na pierwszym kampingu, jaki się trafił. Zupełnie pusty, bo jak się potem okazało, wszyscy poszli na darmowe pole Madsena. My za to mieliśmy stanowisko ogniskowe, z którego wieczorem zrobiliśmy użytek i kocią bandę do towarzystwa. Koty najpierw się przyszły łasić, potem się pobiły o to, kto jest szefem, wreszcie przyszły podzielić się upolowanym ptakiem i na koniec, w rewanżu, dobrały się do naszych kiełbasek, parówkowi skrytożercy. Ale głodny łoś jest zwinniejszy i straciliśmy tylko kęs. Dla zainteresowanych są do wglądu filmiki z cyklu ?z kamerą wśród zwierząt?.
W hostelu Rancho Grande, który jest nieoficjalnym centrum miasteczka (przystanek autobusowy, Internet, żarcie, prysznice dla rozbitych na darmowym polu) spotykamy Antka Wielkiego, którego podróże śledzić można na www.americalatina.blox.pl . W Patagonii siedzi od stycznia, a przed nim wspinaczka na Fitz Roya. Dzięki za hektolitry mate, za całą masę opowieści i porad i trzymamy kciuki!
Trasy w parku super przyjemne, trochę pod górę, trochę w dół, nie zdążysz się zmęczyć i już jesteś na miradorze czyli punkcie widokowym Cerro Torre albo Fitz Roya. Inna sprawa, że za dnia były zachmurzone, hihi, więc lepiej przespać się na kempingu pod miradorem, a o świcie zobaczyć szczyt nie dość, że bez chmur, to jeszcze różowo-pomarańczowy. My pierwszego dnia poszliśmy na kamping przy Laguna Torre, przyłapaliśmy Cerro rano prawie bez chmur. Spacerek był lajtowy i poszlibyśmy dalej, ale nie ma gdzie żarcia w lesie dokupić, więc musieliśmy do miasteczka wrócić po zapasy. Po zakupach ruszyliśmy do Laguny Capri, skąd widać ładnie Fitz Roya, a że było wcześnie, to poszliśmy do następnego kampingu, Poincenot. No ale godzina ciągle młoda, co mamy siedzieć kołkiem, idziemy dalej. Tu już gorzej, półtorej godziny stromo w górę, trochę po śliskich skałkach, a zerwał się wiatr i trochę deszczu. Za nami idzie banda Izraelczyków z plecakami po 30kg każdy, więc na ambicję nam weszli, bo z naszymi plecaczkami wstyd iść wolniej. Dopiero w połowie drogi dociera do nas, że zostali na kolejnym polu, hehe. Za nami już nikt dziś nie przyjdzie, czasem tylko schodzących mijamy. Dobijamy wreszcie do Laguna de los Tres, Fitz Roy na wyciągnięcie ręki. Szczęka opada na jego widok, bo idziesz sobie pod górę, a ten się tak nagle wynurza przed nosem. Ale wieje tak, że nawet nam się nie chce długo przyglądać, zresztą chmury są. Schodzimy kawałek z powrotem, do takiej, powiedzmy, hali czyli do prawie płaskiego kawałka trawy, który wygląda na w miarę osłonięty i rozbijamy namiot. Obkładamy go z każdej strony kamieniami, a ten się dalej gnie na wszystkie strony. Spotkaliśmy ludzi, którym namiot połamało na kampingu w miasteczku, a co dopiero tutaj, gdzie wiatr potrafi dochodzić do 200km/h. Jemy coś na rozgrzewkę, popijamy herbatką (maszynkę gazową można wypożyczyć w sklepie turystycznym za 10 zł dziennie) i zarządzamy odwrót. Spieprzamy z górki na pazurki przed zmrokiem, bo łażenia po tych skałkach, choćby z latarką na głowie, nikomu nie życzę. Z kampingu na dole widok też ładniutki, FitzRoy zupełnie się obnażył. Wesołki z okolicznych namiotów cykają zdjęcia z fleszem i krzywią się, że nie wychodzi. Ale na szczęście miejsca jest dużo, w kadr nie wchodzą. W drodze powrotnej filowaliśmy za siebie, bo przez połowę trasy Fitz Roya ciągle widać, ale za każdym razem szczyt był pokryty chmurą. Jeszcze tu wrócimy, gagatku, i obpstrykamy cię w jesiennych barwach.
Następnego dnia wykupiliśmy transport do Lago del Desierto, skąd widać panoramę Fitz Roya i Cerro Torre, trzeba tylko przepłynąć łódką na drugi brzeg jeziora. Wyjeżdżamy z miasteczka a tu ulewa, szaro, nie ma szans na widoki. Zresztą okazuje się, że w taką pogodę kapitan płynie do połowy jeziora i zawraca, bo się fale robią jak w ?Gniewie oceanu?. Druga opcja to wspinaczka na punkt widokowy na lodowcu Huemul, skąd też jest jakiś widok, ale w takim deszczu nam się nie chciało, więc w końcu dwie godziny spędziliśmy na plotuchach z leśniczym. Aha, warto wspomnieć, że żeby się wspiąć, trzeba przejść przez prywatny teren i uiścić frycowe. Wieczorem zjedliśmy jedyny obiad w Chaltenie (po trzech dniach na kanapkach), ale niestety paskudny a na noc przenieśliśmy się na kamping Madsen. Raniutko mieliśmy autobus do Calafate, skąd za parę godzin mieliśmy łapać autobus do Comodoro Rivadavia (przesiadka w Rio Gallegos). W Chaltenie nie ma banku ani bankomatu, więc Łoś wypłacał kasę tuż przed wyjazdem i to był ostatni raz, kiedy widział swoją kartę. Nie chciał jej zastrzegać, bo potem czekałby na kolejną z półtora miesiąca, więc trochę zaryzykował, czekając do powrotu do Calafate i faktycznie okazało się, że w bankomacie ją zostawił. Raz, dwa mu ją oddali, potem pizza w El Puesto i hop w autobus nocny. Andesmar zaserwował niemiecki film katastroficzny pt. Tsunami (o tsunami atakującym niemiecką rajską wysepkę Sylt) ? nie wątpię, że polska produkcja tego typu byłaby jeszcze zabawniejsza, a efekty specjalne równie wymyślne. Na obiad utarło się podawać dwie tace: najpierw zimne przekąski, np. chlebek, sałatka, wędlinka, deserek itd. a potem tackę z ciepłym posiłkiem. Żeby nie odstawać, Andesmar też podał dwie tacki, ciepła to było nawet niezłe ravioli, ale pierwsza zawierała słownie dwa kruche ciasteczka i minicukierek, taki, co rozdają w poczekalniach. A tacka pełnowymiarowa. To jest takie typowe dla Argentyny - robią cię w ciula, ale zachowują formę. Bardzo mnie to rozbawiło.
Teraz mamy małą przerwę w Comodore, którą spędzamy na internecie, uzupełniając zaległości blogowe. Trudno mi się skupić, bo dzisiaj obchodzi się krajowy dzień pamięci i sprawiedliwości czy jakoś tak i z telewizora ryczą mówcy. Oni mają tu taki obowiązujący styl zeźlonego trybuna ludowego, więc wszyscy się prują jak Leper, łącznie z prezydentem, ale prują się na juntę, której już nie ma. A na koniec krzyczą: niech żyją nasi zmarli towarzysze, hm. No to jesteście na bieżąco. Jesteśmy teraz w drodze do Chile, więc stamtąd będziemy nadawać następnie.
From Calafate it onlt takes 4 hours to get to Chalten, which is rightly advertized as the Argentinian capital of trekking. The town itself, according to the guidebook, is ugly and windy. As for the wind, it could blow up to 120 km/h (a friend of ours checked it at the campground) and the sand gets into your eyes. As for ugliness, come on. There are no concrete blocks, the land development is very consistent, with wooden or colorful corrugated sheet houses, the summer resort style. They might as well be standing in Germany or on the US coast. After all, the town is only 22 years old so don’t expect a unique style. It’s not a secret that Argentina founded it to mark ground in dispute over which a war with Chile almost broke out in the late seventies, which was only prevented by the newly ordained pope’s mediation. And true, it is a town that doesn’t go back much and all the population has come here recently but that’s nothing uncommon in Patagonia. The Argentinians did not conquer their wild west until late 19 century. They killed off the natives but did not really take their place. They did establish some towns, some mines but if you look at the mapof Patagonia, or at the road you see from the bus window, it’s barren land around. On both sides of the road there are fences stretching endlessly into the horizon and nothing beneath but a steppe and occassional sheep. All this belongs to somebody and is put to some use or other but the population is scarce. In the deep south there are hardly any people whose family has been there for generations and who developed a Patagonian identity. People who cater to tourists are mostly temporary workers who get back home for winter and they have a very businesslike approach to Patagonia. They treat it like seasonal labor, they just come here for several months to make it big. Because Ushuaia and Calafate are a goldmine. All local attractions are costly, mainly cruises so big bucks are squeezed out of tourists and they don’t mind. But no such thing happens in the cute little Chalten. Several nice and easy trekking trails start in the town and you need no means of transport to get you there. They don’t even charge you for entering the national park. Both the park and the town itself provide free of charge campsites. That’s why Chalten is a place for students and tramps and you can tell. Nobody expects to make a fortune on tourists and people are more easy-going and friendly. Again, I meet a very nice store owner with a Polish last name. The bus dropped us into a crazy wind so we went straight for the first campground we found. Totally empty because as it turned out later, everybody went to the free Madsen campground. We had a fire stand, which we put to a good use at night, and a cat gang to keep us company. At first, the cats came fawning, then they fought about who’s the boss and then they wanted to share a bird they caught and finally, they got hold of our sausages. But a hungry moose is quite agile and we only lost a bite. If you fancy discovery channel video clips, they are available for your viewing pleasure.
At the Rancho Grande hostel, an inofficial central point of the town (bus stop, Internet, food, showers for thos camping for free) we meet Antek Wielki (Antek the Great), whose travels can be followed at www.americalatina.blox.pl . He has been in Patagonia since January, and he is about to climb Fitz Roy. Thanks for the hectoliters of mate, for loads of good stories and tips and we keep our fingers crossed!
Trails in the park are so enjoyable, a bit up, a bit down, before you even get tired, you’re already up there at the lookout for Cerro Torre or Fitz Roy. Let me point out that during the day they were both clouded over so it’s worth sleeping on the campground by the lookout and then see the top at the crack of dawn, not only without clouds but also in pink and orange hue. On our first day we went to the campground next to Laguna Torre, and caught Cerro Torre off guard. The walk was very mild and we would have kept going but there’s no place to buy food in the forest so we had to come back to get some supplies. After shopping we head for Laguna Capri, which gives you a nice view of Fitz Roy and as it was pretty early, we kept going to Poincenot campground. It was still long before dark, so why sit around, off we go again. At this point, things got a bit complicated, an hour and a half up the slippery rocks and with a heavy wind and some rain to boot. We are followed by a gang of Israelis with 30kg backpacks so we feel motivated to keep the pace. With our lightweight backpacks we would feel stupid to lag behind. It’s not until halfway up that we realize that they stayed at the next campground. Nobody is coming after us today, there are just some people going down. Eventually we get to Laguna de los Tres, with Fitz Roy within your grasp. We’re absolutely awed to see it so unexpectedly, after this neverending uphill walk, we’re taken by surprise. But the wind is so strong that we don;t even feel like standing there and watching, anyway there are clouds. We get back down a bit, to an almost flat piece of pasture that looks sheltered from the wind and we pitch a tent. We put heavy stones around but it keeps bending to all directions. We already met people who had their tent broken into pieces at the campground in town, not to mention here with the wind up to 200km/h. We have a quick snack to warm up, wash it down with tea (the gas stove can be rented for 2,5 Euro per day in a tourist store) and we decide to beat a retreat. We run headlong down the hill to make it before the dark, as walking on these rocks at night, even with a headlamp, is no pleasure. The morning view from the campground is also pretty, with FitzRoy stark naked. The joly crowd from the tents around us take pictures with the flash and get crossed at the effect. But luckily there’s plenty of space so they don’t get in the way. On our way back we would look behind as half of the way you can still see Fitz Roy but each time the top was covered with clouds. Just you wait, fellow, we’ll come back to take your photos in autumn colors.
Next day we bought transport to Lago del Desierto, from which you can see a panorama of Fitz Roy and Cerro Torre, you just need a boattrip to the other side of the lake. We leave town and it starts coming down in buckets, everything turning gray, no chance of any sights. Anyway, it turns out in such a weather the captain only sails up to the middle of the lake and gets back as supposedly there appear „Perfect Storm” waves. Another option is to climb up to an lookout of the Huemul glacier, but in such rain we hardly felt like it so we ended up chatting with the ranger for two hours. As a curiosity, let me mention that to climb the glacier, you need to cross a private property and pay the due. At night we had our only dinner in Chalten (after three days of sandwiches), too bad it was so lousy and for the last night we moved to Madsen campsite. First thing in the morning we caught a bus to Calafate, where in a couple of hours we were catching a bus to Comodoro Rivadavia (transferring in Rio Gallegos). In Chalten there is no bank or ATM so the Moose withdrew some money just before coming here and that was the last time he had seen his bank card. He didn’t want to block the card as it would take a month and a half to ship a new one. He took a chance waiting till we get back to Calafate and rightly so as he actually left it at the ATM. He got it back hassle free, then a pizza in El Puesto and off we go on a night bus. Andesmar treated us to a German disaster movie „Tsunami” (about a tsunami ravishing a German paradise like island of Sylt) – I am sure a Polish film like this would be even funnier and special effects equally sophisticated. It is customary to serve two trays for a bus dinner: first cold starters, e.g. bread, salad, cold cuts, dessert etc. and then a hot dish tray. To keep up with the better companies, Andesmar also served two of these, quite nice raviolis for the main course but the first tray contained literally two shortbreads and a tiny candy, the like you get in a waiting room. And all this served on a full-size tray. So typical for Argentina – even if they screw you, they keep up appearances.
Now we are having a short stop in Comodore, which we will spend at the Interne place, reducing the blogging backlog. I find it hard to focus as today they celebrate the nationwide day of remembrance and justice or something and speakers are shouting from the tv. Even in a speech by the president, the expected tone is that of an aggravated unionist so all the officials shout on a junta that is not there anymore. And then they go: long live our dead comrades, oh well. So you are up to date. We are on our way to Chile now so that’s where our next report is coming from.