Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Łosie okrakiem przez Amerykę - V2.0 - The Moose Do America Again - Click Here!!!    Stolica lodowcow / The Glacier Capital
Zwiń mapę
2007
24
mar

Stolica lodowcow / The Glacier Capital

 
Argentyna
Argentyna, El Calafate
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 20504 km
 
Do Calafate przyjechaliśmy zrobić rejs do lodowca Upsala, na który poskąpiliśmy w zeszłym roku. Faktycznie sporo sobie liczą (175 + 30 za wstęp do parku), ale widoki cenę absolutnie rekompensują. Podpływa się do kilku lodowców z wielkimi wytkniętymi jęzorami i mija się absolutnie błękitne kawały lodu, które pod wpływem fali całe się chyboczą. Taka namiastka Antarktydy. Tylko lepiej się ciepło ubrać, bo wieje niewąsko, apsik. Na koniec jest mały spacer do jeziorka, emocjonujący, bo można się natknąć na dzikie krowy.
Poza lodowcami, w Calafate do roboty nie ma absolutnie nic. Szlaków żadnych nie ma, bo tu nudny bezleśny teren. Do lodowców też piechotą nie dojdziesz, bo kawał drogi. Miasteczko dość nieciekawe, zwłaszcza ludzie nieprzyjemni, bo nieargentyńsko zimni, łaskę robią, że cię obsługują. Oczywiście są wyjątki, spotkaliśmy na przykład bardzo sympatycznego kucharza, który jak się potem okazało nazywa się Sobieski, a córeczkę nazwie Stasia. Bardzo się ucieszył, jak mu podaliśmy pisownię i wyjaśniliśmy, że to od Stanisławy, bo on tylko ze słuchu po babci znał. No i wyszło, że albo musi tę pisownię zmienić na Stasha, albo córeczkę będą wołać Stasja. Zostawiliśmy mu w kafejce internetowej cały ładunek polskich MP3, niech się Habakuk nie dziwi potem, że ma fanów w Patagonii:-)
Na szczęście znamy hostelik z ogródkiem (Jorgito), gdzie można się rozbić, więc przynajmniej za nocleg nie bulimy dużo. Natomiast knajpy 2-3 razy droższe niż w Buenos, a nie wyglądają zachęcająco. Absolutnie najtańsza opcja to duża pizza za 30 zł do podziału, ale w niektórych knajpach są po prostu niejadalne. Szerokim łukiem omijajcie pizzerię La Lechuza na Av. San Martin. Gorszej nie jadłam na najbardziej zabitej wsi. W El Puesto (dwie przecznice od Jorgito) jest pizza całkiem niezła, ale jedyna knajpa, którą wszyscy lokalni zgodnie polecają, a my się podpisujemy, to Pura Vida. Też na San Martin, ale kawałek od centrum (zresztą po drodze jest też najtańszy w miasteczku internet ? czyli 4 peso za godzinę, więc i tak warto w tą stronę się wybrać). Mają tam coś, co u nas podchodzi pod chłopskie jadło, tutaj mówią kuchnia domowa, chociaż nikt tak już w domu nie gotuje. Głównie gorące półmiski z pieca, czyli mięso z warzywami, świetnie doprawione, a w jednym daniu półmisek zastępuje dynia, mniam. W cubierto (czyli opłatę za nakrycie, której w Buenos często nie ma, a która w Patagonii obejmuje zwykle ... samo nakrycie, phi) wliczony jest spory bochen świeżo upieczonego chleba.
Już wspominałam o bezpańskich psach, które snują się po Patagonii. W Bariloche jeden nawet chwycił mnie zębami, podszedł i chaps za rękę, ale się rozmyślił i puścił. Brrr. W Calafate natomiast są to psy rasowe, tu collie, tam dalmatyńczyk. Dziwne. Wieczorami zalegają pod drzwiami restauracji i czekają na resztki ze stołu, więc może są na tyle nażarte, żeby nie podgryzać turystów.
Łoś zachęcił się, żeby zrobić trekking po lodowcu, ale potrzebne są okulary słoneczne, bo nasłoneczniony lód strasznie razi w oczy. Pani w agencji mówi, że to tylko 30 dolarów, z miną ?co to dla was, obcokrajowców?. Robimy obchód sklepów, same Ray Bany, North Face i co tam jeszcze, chyba z tytanu, bo nie wiem, czemu za okulary słoneczne mamy płacić 250-300 zł. Ale w końcu dorywamy sklep, gdzie są zwykłe badziewia za 25, o to chodziło. Ale oczywiście jak się po 20 minutach zjawiamy zadowoleni w agencji, to miejsc już brak. Niech będzie na pojutrze. Pojutrze, z łosia szczęściem, oczywiście musi lać, i to jak. Ale wycieczek nie odwołują.
Wahałem się kilka dni nad tym słynnym „trekkingiem na lodowcu”, bo agencje ostrzegają, że należy się tam wybierać tylko wtedy, jeśli jest się w dobrej formie, a ja od dobrej formy jestem daleki. No ale w końcu się zdecydowałem. Jak na złość był to jedyny szary i deszczowy dzień w tym tygodniu. Kiedy wyczołgiwałem się z namiotu myślałem, że pewnie całą imprezę odwołają, ale o dziwo autobus podjechał po mnie planowo. W środku już kilka osób, zacięte miny, groźne spojrzenia. Średnia wieku 30 lat. Wjechaliśmy do parku, gdzie czekał na nas stary znajomy (3 mln lat), lodowiec Perito Moreno, wciąż piękny mimo braku słońca i wciąż w świetnej formie. Potem krótki rejs łódką do moreny lodowcowej, pobranie sprzętu (raki, rękawice) i 1,5 h spacer do brzegu lodowca, do miejsca odpowiednio płaskiego i stabilnego, tak żeby można było tam iść z turystami. Sam spacer był dość nużący, bo szliśmy głównie krawędzią lasu, wzdłuż lodowca, bo jakimś żwirze i głazkach morenowych, moczył nas deszcz, raki ciążyły w plecaku a i czasem jakiś wodospadzik też wlał na nas trochę wody. Kiedy doszliśmy w dość szybkim tempie do lodowca byłem ciut zmęczony i sądziłem, że mogę nie dać rady na samym lodzie. Ale wtedy dopiero zaczęła się zabawa. Niewiarygodne jak to człowiek dostaje energii, kiedy da mu się taką fajną zabawkę. Czujesz się jak jakiś ogromny ptak czy inny kotowaty z wielkimi pazurami, które pewnie zaczepiają się o lód i dają ci niewiarygodne poczucie bezpieczeństwa i stabilności. No i po krótkim kursie jak się w tych rakach chodzi, rozpoczął się marsz. Marsz przez niewiarygodną lodową pustynię z oszałamiającym, wbrew pozorom, bogactwem form i krajobrazów. Były tam błękitne oczka wodne, błękitne rozpadliny, błękitne jaskinie lodowe. Ogólnie dominowała biel i błękit, w oszałamiających ilościach. Chodzenie nie było zbyt trudne, ale trzeba było uważać. Ja oczywiście zaliczyłem jedynego „zajączka” w całej grupie, bo zaczepiły mi się raki jeden o drugi, przy przechodzeniu nad rozpadliną. A lód był niestety zadziwiająco twardy, choć wyglądał jak zgrudziały śnieg. Niektóre rozpadliny były tak głębokie, że nie widać było dna, a jeśli ktoś chciał się nachylić, asekurowało go aż trzech przewodników. Trudno było uwierzyć, że chodzimy po 70 metrach czystego lodu a pod nami pluska wesoło jezioro (Lago Argentino). Wszystko było bardzo surrealistyczne. Okazało się przy okazji, że na lodowcu oprócz turystów jest tylko jedna forma życia – robal zwany Andiperla Willinki, w którego żyłach płynie czysty metanol , co pozwala mu przetrwać niskie temperatury (hehe to taki pro-pro-prototyp homo sovieticusa). Mieliśmy nawet zaszczyt audiencji u andiperli w jednej z jaskiń, do których się namiętnie wpraszaliśmy. Co ciekawe, wszyscy myśleli, że nie będą mogli się doczekać lunchu przewidzianego w połowie wycieczki, ale przez deszcz było tak zimno, że jak tylko się zatrzymaliśmy i każdy zjadł to co miał, natychmiast zerwaliśmy się z miejsca, aby być w ruchu i tak nie marznąć (siedzenie na lodowcu nawet w nieprzemakalnych spodniach i z grubym plastikowym pokrowcem na raki pod tyłkiem to średnia przyjemność). 5 godzin spacerku minęło jak z bicza strzelił i niejeden z nas ocierał łzę z oka i liczył dni do następnego spotkania hehehehe. A tak się bałem, jak się okazało, niepotrzebnie.. : )

We come to Calafate to do a cruise to the Upsala glacier, that last year we thought to be too much of an indulgence. Well, they do charge a lot (168+ 10 USD for the national park fee), but the sights are absolutely worth the price. You get near a few glaciers with huge tongues sticking out and you go past perfect blue ice blocks that rock on the waves. A foretaste of an Antarctic trip. You’d better wear some warm clothes, though, as it gets pretty windy, achoo. In the end, you have a short walk to a lake with more ice blocks, and you are told to beware of the wild cows at large.
There is absolutely nothing in Calafate apart from the glaciers. No trekking trails as the ground is woodless and boring. You won’t get to the glaciers walking, either as it’s far away. The town is no thrill, especially that people lack the Argentinian friendliness, some make you feel there are so many things they’d rather do than attend you. Of course there are exceptions, for example we met a very nice cook whose last name turned out to be Sobieski (like one of the Polish kings). We had a nice chat and left him a whole stash of Polish music MP3 at the internet cafe round the corner.
Luckily we know a small hostel with a backyard (Jorgito), where you can camp so at least we can save on accommodation. Restaurants, however, are 2-3 times the usual Buenos price, and look rather little appetizing. The very cheapest option is a 10 USD pizza for two, but in some places the pizza is uneatable. Don’t go anywhere near La Lechuza at Av. San Martin. I don’t remember having a worse pizza even in the most backwater towns. In El Puesto (two blocks from Jorgito) they serve quite a good pizza but the only restaurant all the locals recommend in unison, to which we fully subscribe, is Pura Vida. Also at San Martin, but a bit off the centre (on the way, you will find the cheapest Internet in town – 1 euro per hour so it’s worth going in that direction anyway). They serve so called homy food there although I doubt anybody keeps cooking so well at home. Mainly casseroles and pies, with excellently seasoned meat and vegetables, and one dish is even served in a pumpkin as a bowl, yummy. The cubierto (that is the table setting fee that is often not charged in Buenos, and which in Patagonia usually includes... table setting and nothing more) includes a hearty loaf of freshly baked bread.
I already mentioned homeless dogs wandering the streets of Patagonian towns. In Bariloche one even tried to bite me, it comes up and grabs my hand with its teeth but it let go. Yuck. In Calafate, however, these are pedigree dogs, a collie here, a dalmatian there. Weird. In the night, they lie at restaurant door and wait for leftovers, so maybe they are fed enough not to gnaw at tourists.
Moose got enthusiastic about a glacier trek, but you need sun glasses to do that, as the sunlit ice is dazzling. A lady in the agency says it’s only 30 dolllars , „don’t be cheap, you bloody foreigners”. We go over stores, nothing but Ray Ban’s, North Face and what not, must be made of titanium, cuz otherwise I don’t know why I should pay 100 USD for sunshades. Finally we got a store selling just the right cheap shit we were looking for. But in the meantime, the tommorow’s trip has already been sold out. The day after tommorow then. As luck would have it, it rains like hell but trips go as planned.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (22)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
meggi
meggi - 2010-01-25 18:17
Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że w Buenos Aires nie pobierają w knajpach opłaty za cubiertos (nakrycie). Pobieraja i calkiem sporo w prawie każdej restauracji!!!
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4