Lądujemy, a tam tropiki zupełne, jak w Caracas i wszystko tonie w zieleni. Lotnisko to jeden mały budyneczek, z jednym pasem. Po co więcej, jak obsługują jeden lot dziennie? Już czekają komitety powitalne z wieńcami kwiatowymi, ale tylko dla gości hotelowych, hihi.
Nie mamy klucza, żeby wszystko podokręcać, więc dylamy na piechotę, ale okazuje się, że do ?stolicy? a wg miejscowych ? do ?pueblo? czyli Hanga Roa jest rzut beretem. Dojeżdżamy do wypożyczalni rowerów, okazuje się, że drogie, fakt, od 48 zł za dzień, ale za to niezłe sprzęty, same treki, gt itp. Po dokręceniu wszystkich śrub, dotaczamy się na kemping, wyczerpani wilgocią i upałem. Przez cały dzień się aklimatyzujemy, niezdolni do dalszych wypadów. Oswajamy się też z szokiem cenowym. Odpadają obiady w knajpkach ? kompletne danie to wydatek ponad 60 zł od osoby. Na szczęście na kempingu jest kuchnia, można coś wysmażyć z podstawowych składników. Najprostsze warzywa jak marchewka czy ziemniaki kosztują 6 zł za kilo, nie mówiąc o wędlinach czy serze, bo wszystko trzeba przywieźć z kontynentu. Półtora litra napoju gazowanego albo nawet wody to 9 zł, na szczęście woda z kranu jest pitna, ale tylko w miasteczku, więc trzeba dużo jej zabierać na zapas. Najtańszy sklep jest na rogu ulicy wiodącej z lotnika i głównej, polecamy.
Następnego dnia wybieramy się w krótką trasę do krateru Rano Kau. Bagatela, 4km, szybko pójdzie. Słońce nieźle daje, a droga ciągle do góry, w końcu pniemy się po kraterze. Mijają nas tylko z rzadka jeepki, żadnych rowerzystów. Po półtorej godzinie, zlani potem zaczynamy się niecierpliwić, bo niepodobna 4 kilosów tak długo robić. Wpadamy na parę starszych Francuzów idących piechotą i upewniają nas, że nie zjechaliśmy z trasy, a krater tuż, tuż. Litościwie oddają nam swój zapas wody, dobre dusze.
Krater tym bardziej nam się podoba, że wcześniej nie widzieliśmy żadnych zdjęć, wielki i z zarośniętym jeziorkiem w środku. Pięć minut dalej dojeżdża się do Orongo, jedynego odpłatnego stanowiska na wyspie, punktu, skąd widać 3 malownicze wysepki, które odgrywały ważną rolę w lokalnym kulcie człowieka-ptaka. Co roku wiosną młodzieńcy pędzili na wysepki po jajka rzadkiego ptaka, który wił tam gniazda i najszybszy zdobywał prawa do wybranej przez mieszkańców dziewicy. W XIX wieku, być może z powodu kolonizacji i przemian społecznych, wiedza o dawnych tradycjach przestała przechodzić drogą ustną z pokolenia na pokolenie, w związku z czym wyspiarze nie potrafią do końca
wyjaśnić sensu ani tej ceremonii, ani wcześniejszego kultu moajów, czyli wielkich kamiennych postaci, które są kluczową atrakcją wyspy. No i właśnie do moajów należałoby wreszcie ruszyć. Oprócz platformy Ahu Akivi, wszystkie stoją na wybrzeżu, twarzami w stronę lądu, z wyjątkiem jednej grupy. W osiemnastym wieku w wyniku wewnętrznych walk plemiennych, wszystkie moaje zostały zwalone ze swoich platform, dlatego dziś wiele nadal leży twarzą do ziemi, a te które stoją znów na platformach, zostały tam ustawione przez archeologów na podstawie rycin europejskich podróżników, którzy zastali je jeszcze w stanie nieuszkodzonym. Większość odrestaurowanych moajów to ustawione w szereg postacie (głowa plus kawałek korpusu) z wulkanicznego kamienia, niektóre w różowych kapeluszach. Ale naprawdę powalające miejsce to wulkan Rano Raraku, czyli dawny warsztat, w którym moaje rzeźbiono. W kraterze też jest jeziorko, ale nie trzeba się tam wspinać, żeby dojść do moajów ? czekają już u podnóża. Jest tam ich porozrzucanych ponad sto, w takiej pozycji, w jakiej rzemieślnicy je zostawili. Są nawet moaje niedokończone, jeszcze od skały nieodcięte, dzięki czemu widać jak przebiegał proces produkcyjny. Wygląda to jakby dziecko olbrzymów bawiło się klockami i rozsypało je po całym zboczu. Największy moai ma kilkanaście metrów ? na zdjęciu widać jacy przy nim jesteśmy mali. Na północy wyspy jest bardzo przyjemna plaża, do której można dojechać w 50 min. skuterem, a rowerem niestety dłużej, bo sporo pod górę jest. Jeżeli i tak chce się coś wynająć, to skuter na dwie osoby jest dobrym rozwiązaniem, bo wychodzi podobnie, co dwa rowery. Ale prawdę mówiąc rowerki i wycisk, jaki nam dały zwielokrotniły wrażenia po dotarciu do celu. Jak się już można walnąć na trawkę, to się moaje bardziej docenia, a jechać wszędzie skuterem albo jeepem trochę nudno. Po drodze z krateru, tuż pod miastem, łosiowi urwał się pedał z całym ramieniem, absolutna porażka, myślimy, ale w warsztacie wymienili tylko nakrętkę mocującą i rower był gotowy do drogi. Ciekawe, na jakim odludziu nas następnym razem zaskoczy. Niefajnie byłoby rozkraczyć się w takim upale i czekać na odsiecz, ale nie ma co ze strachu z wycieczki rezygnować. Trzeciego dnia wybraliśmy się wreszcie w porządną drogę. Od rana lało jak diabli, ale był to deszcz absolutnie mile widziany, bo cieplutki i w bezwietrzny dzień. Dużo lepiej tak jechać niż na słońcu. O dziwo, co dojeżdżaliśmy do jakiegoś punktu widokowego, np. do spektakularnych klifów, deszcz na kilkanaście minut ustawał, żeby wrócić, gdy znów ruszaliśmy w drogę. Nigdy tak zmiennej pogody nie widziałam. Tuż po wyjeździe z miasta przyplątał się do nas jakiś psiak. Jechaliśmy długo, nie zwracając na niego uwagi, bo mieliśmy bardzo małe zapasy, nie chcieliśmy, żeby sobie robił nadzieję na popas. Ale uparł się i gonił nas aż do plaży w Anakena, ponad 20 km, w tym 4-kilometrowy zjazd stromo w dół. Strasznie zabiegał nie tylko o nasz chleb, ale o uwagę i jak tylko go pogłaskałam, to się cały zaczął łasić, jak kot. Za zgodą strażników parkowych rozbiliśmy namiot w lasku nad plażą, za friko. Czasem nie pozwalają ze względu na wiatr (wtedy nie było) i konie wracające przez las z pastwiska. Koni na wyspie jest od groma, nie wiemy w końcu jaki z nich robią użytek. Zapasy mieliśmy małe, bo każdy ciężar na rowerze męczy, a na plaży miała być restauracja. Zamiast restauracji był kiosk i pani miała tylko 2 ostatnie kawałki ciasta, ale obiecywała na jutro kanapki przywieźć. Nazajutrz się jednak nie zjawiła, a w dodatku okazało się, że woda w łazienkach nie jest pitna, więc zostaliśmy bez jedzenia i picia. Miła pani łazienkowa wysłała nas do swojego domu, żeby nam nalali wody. Trafiliśmy w końcu do jakiegoś innego domu, ale i tak nas napojono i ugoszczono, a bardzo serdeczna gospodyni, Esther, była nawet w Polsce na papieskich spotkaniach młodzieży. Za to jej wujek wygłosił wykład o tym, jakim Hitler był świetnym politykiem, że się Żydów pozbył i że teraz ktoś to samo powinien z muzułmanami zrobić, bo tak samo Europę zagarną. Niesamowite, jesteśmy na najbardziej oddalonym od reszty świata kawałku lądu, a zarazki mentalne jakoś tu dotarły. Tylko jak? Z Internetu wujek nie korzysta, z wyspy nigdy się nie ruszał, więc kto mu taką wiedzę przekazał? Zaprosili nas na następny dzień na grill z własnoręcznie złowionych rybek, ale chociaż Esther była przemiła, a po długiej jeździe kiszki marsza grają, to nie uśmiechały nam się wujkowe tyrady. Z Anakeny, już w prażącym słońcu pojechaliśmy do Poike, czyli na wzgórza, gdzie prawie nikt nie zagląda, bo daleko, nie ma oznaczonego szlaku i tylko piechotą można dojść. Nie bardzo wiedzieliśmy co tam jest do oglądania, podobno jakaś postać z otwartą buzią, ale zdjęcia nie widzieliśmy. Łoś został z rowerami, bo nie chciało mu się błąkać w nieznane, a ja próbowałam od miejscowego wydębić informacje. Namieszał mi strasznie, machnęłam ręką i poszłam wzdłuż śladów traktora, pies za mną. Dookoła pełno koni i krów, pies tylko wypatruje lękliwych egzemplarzy i je przegania, pozostałe ignorując. W pewnej chwili mi stracha napędził, bo zaczepił gromadkę z bykiem i cała wataha w naszą stronę zaczęła szybko zmierzać, ale odczepiła się w końcu. Godzinę ponad leźliśmy pod górę, do ostatniego z trzech wzgórz, gdzie coś miało być, ale wieśniak mi wszystko na odwrót opisał i w końcu znalazłam co innego. Jak się przypatrzeć, to może ciut podobne do moaja, ale potem się okazało, że to nie o to chodziło. Jakby wam się chciało tam łazić, to trzeba szukać nie za, ale przed ? pierwszym (czyli najdalej od morza), a nie ostatnim wzgórzem. Jest tam rzeźba ze zbiornikiem na wodę deszczową w kształcie otwartej buzi. Na wyspie ten motyw często się wykorzystuje w popielniczkach :-).
Z Poike chcieliśmy dojechać na nocleg pod Rano Raraku, ale jak tylko zdyszani dojechaliśmy, strażnicy powiedzieli, że nie wolno biwakowac i zaofiarowali się podrzucić nas z rowerami do miasta, bo już się ściemniało, a światełek nie mieliśmy. Psa nie zabrali, tylko biegł za nami, dopóki nie wymiękł. Zapomniałam dać mu resztek żarcia i strasznie się przejmowałam, że padnie ze zmęczenia i że został na takim pustkowiu bez szans na dokarmiających turystów. Na wyspie jest pełno psów żebraków, ja się w Ameryce Południowej z tym widokiem oswoiłam, ale ten psiak był inny - strasznie zdeterminowany, żeby akurat do nas się przykleić i tak długo nam towarzyszył, że zasłużył na jakieś koleżeńskie względy. Ale transport do miasta doceniliśmy, bo okazało się, że droga wzdłuż wybrzeża to jeden długi podjazd, ładnie byśmy się zziajali. Akurat dobrze wyszło, bo mogliśmy rano zobaczyć jak się obchodzi niedzielę palmową. Według Esther mieszkańcy wyspy to w 100% katolicy, ale w kościele widać wpływ wyspiarskiego trybu życia. Ksiądz ma na szyi wieniec z kwiatów, pieśni są wesołe, a msza to w równym stopniu wydarzenie towarzyskie, co duchowe. Sporo osób się w kościele nie pomieściło, więc jest duża rotacja, jedni wychodzą, żeby pogadać z sąsiadami i zrobić miejsce innym. Na schodach ludzie z gałązek palmy plotą tradycyjne ozdoby do przybrania ołtarzyka Virgen czyli Najświętszej Panienki. A pod schodami rządek turystów z aparatami polujących na ujęcia uroczych wyspiarskich berbeci.
Następnego dnia chętnie zjechaliśmy sobie tą samą drogą z powrotem. Bardzo ważne, żeby planując trasę wycieczki, dokładnie dowiedzieć się o nachylenie drogi. Bo i tak dla urozmaicenia planuje się pętlę, więc zamiast w obie strony się wspinać, można sobie tak trasę ustawić, żeby mieć oba zjazdy. Pętlę, którą my zrobiliśmy (Hanga Roa, wschodnie wybrzeże, Rano Raraku, Anakena, Hanga Roa) koniecznie trzeba zrobić w takiej właśnie kolejności. Po licznych przystankach krajoznawczych dojechaliśmy na plażę późnym popołudniem, łoś poszedł się w morzu popluskać, a ja przy dźwiękach jakiejś rzewnej ballady wyspiarskiej (rybacy sobie ognisko z gitarami zrobili) spłakałam się nad losem psiaka. Jak już mnie łoś uspokoił, że sobie da radę, za chwilę słyszymy znajome ziajanie i psiak zadowolony do nas przybiega, a wygląda na całkiem wypoczętego. Czyli z Rano Raraku sobie wrócił na plażę, zdolniacha. Tym razem przyjechaliśmy z pełną wałówą, więc go podkarmiliśmy. Rano pchał się z nami do morza, łosiowi wskakiwał na plecy i mieliśmy z niego dużą uciechę. Plaża przed południem w dzień powszedni jest zupełnie pusta, bo miejscowi nie mają czasu przyjeżdżać, a turystów w sumie aż tylu nie ma, żeby był tłok. W tej ciszy doleciał nas polski, ale młoda parka wyglądała na tak szczęśliwą, że na koniec świata od wszystkich uciekła, że zostawiliśmy ją w spokoju. Następnego dnia z przyjemnością ruszyliśmy trasą w dół, gdzie częściej używasz hamulca, niż pedałów, trochę czekaliśmy na psiaka, ale w końcu, na ostatnim wzgórzu, już pod miasteczkiem, gdzieś odpadł. W sumie lepiej, jak odpocznie, to do miasta dobiegnie, a nie będzie się za nami snuł, kiedy nazajutrz lot, a tyle rzeczy do załatwienia zostało. Przede wszystkim sprzedać rowery. Jeszcze przed ostatnią wycieczką chcieliśmy wywiesić w sklepiku ogłoszenie, a sklepowa się rozjarzyła, że ona je bierze, żeby już klienta nie szukać, bo jest zdecydowana. I my, starzy allegrowicze, a głupiej babie uwierzyliśmy. Po powrocie do miasta łosiowi się łańcuch zerwał, więc myk, po cichu do warsztatu, żeby baba nie widziała. Potem idziemy do baby, a ta ściemnia, że mąż musi jeszcze zatwierdzić, więc przypięliśmy rowery pod sklepem, żeby z powrotem ich nie targać i poszliśmy sobie na wieczorny spacer. Miała na nas czekać, ale strategicznie wcześniej się ulotniła, żebyśmy jej nie zastali. Na następny dzień zostało nam szukanie klientów, zakup pamiątek (dla wyspy robimy wyjątek od naszego tegorocznego postanowienia, że nie będziemy plecaków obciążać souvenirami) i wizyta w muzeum, a na lotnisku trzeba być koło dwunastej. Całą główną ulicę przeszliśmy, pytając w wypożyczalniach rowerów, a w końcu też i w każdym otwartym sklepie, ludzie zainteresowani, ale narzekają na kiepską markę, targują się a potem się wycofują, bo nie chcą się lekkomyślnie decydować. Jakiś pan ze sklepu mówi, że nasza cena jest bardzo okazyjna, ale Rapanuje to, panie, wykorzystują sytuację, już on ich zna, paskarzy jednych. Ciekawe, że taki cięty na sąsiadów, na nas ludzie ogólnie bardzo przyjemne wrażenie zrobili, wyluzowani i pomocni. Nie każdy musi roweru potrzebować, i to dość badziewnego. W końcu oba bierze pani z ostatniego sklepu, trochę jej spuszczamy z ceny, żeby już mieć to z głowy. Nie sprzedajemy roweru z zyskiem (tak jak każdy się chwali, że mu się udało), zwłaszcza biorąc pod uwagę dodatkowe koszty transportu, ale i tak wychodzi, że jeden rower kosztował nas tyle co wynajem na trzy dni, a jeździliśmy 6. Chętnym radzimy kupić używany rower dobrej amerykańskiej marki, np. na aukcji www.deremate.com (a tam wybrać stronę Chile) - łatwiej znajdzie nabywcę i kilka dni przed wyjazdem zostawić w sklepach ogłoszenia.
Mamy jeszcze czas dorwać pamiątkowe moaje i przelecieć muzeum (fotografując po kryjomu tablice informacyjne do późniejszej lektury). Pani w muzeum już od progu pyta, czy nam się udało rowery sprzedać, chociaż w życiu jej nie widzieliśmy - to ci dopiero mała wyspa. Wzywają nam taksówkę pod pobliskie moaje, ale wskutek nieporozumienia czekamy z drugiej strony kompleksu i widzimy z dala jak taksiarz odjeżdża, zniechęcony. A czas nagli. Facet z LANu kazał być na lotnisku 2 godziny przed odlotem, co oczywiście jest bzdurą, bo w Santiago wymagali tylko godziny wyprzedzenia. Ale i tak jest późno, a dookoła pusto. Dorywamy jednak panią wracającą z cmentarza do miasta i zawozi nas pod samo lotnisko. Z Oceanii wracamy do Ameryki, ale jeszcze nas tu zobaczą, bo urocza dziewczyna sprzedająca nam pamiątki obdarowała nas wisiorkami, które mają nas tu z powrotem sprowadzić.
We land and here we are in the tropical heat just like in Caracas, with lush vegetation all around. The airport is just a small building with one aistrip. Why more if they just have one flight daily? We can see the welcoming parties with flower wreaths but that’s only for hotel guests :-).
We have no wrench to tighten up all the bolts so we go on foot, carrying the bikes behind us but the „capital” town, which is referred to as „pueblo” by the locals, that is Hanga Roa, is just a stone’s throw away. We get to a bike rental and the fees indeed are expensive, from 12 Euros per day up but it’s good US gear, treks, gt etc. All the screws in place, we get to the campground, exhausted with the humidity and heat. It takes us whole day to get used to the climate, and we feel unable to venture far. We also have to get over the price shock. Forget restaurant dinners – a complete meal is over 15 Euro per person. Luckily, they have a kitchen on the campground, so we can work sth out from basic ingredients. Even vegetables like carrots or potatoes cost 1,5 Euro per kilo, not to mention cold cuts or cheese, as everything has to be imported from the continent. A liter and a half of a soda or even water costs 3 USD, but tap water is drinkable (and tasty). Only in town, however, so you need to take a lot reserves when going on a trip. The cheapest store can be found on the corner of the main street and the one leading to the airport.
On the next day we take a short trip to the Rano Kau crater. Sheer 4km, we’ll get it over with quickly. The sun is beating allright and the road is nothing but a steep upward slope, after all we are going up a crater wall. There’s just occassional jeeps passing us by, no cyclists. After an hour and a half, all in sweat, we start to get impatient. We bump into a middle-aged French couple, walking down, they reassure us that we’re still on the right path and we’re almost up there. They are even kind enough to offer us all their water supplies.
We like the crater all the more, as we have seen no photos before. It’s giant and has a weedy lake inside. Five minutes further up you get to Orongo, the only paid entrance archeological site on the island from which you can see 3 picturesque tiny islands which played a major part in the local birdman cult. Each year, in the spring, young men would rush to the islands to get the egg of a rare bird that happen to nest there and the boy that did it fastest would claim the virgen offered by the people. In 19th century, probably because of the colonization and social changes, the knowledge of old traditions ceased to be passed orally from generation to generation so today the islanders cannot explain exactly the meaning of this ceremony or the earlier cult of the moai that is giant stone figures that are the island’s chief atrraction. And it was high time we got to see those at last. Apart from the Ahu Akivi platform, all moais are on the coast, with their faces towards the land, except one group. In 18th century, inner conflicts between tribes resulted in toppling down all the moais, so today there are still many lying down, with the face buried in the ground, and those that are back to the platforms have been restored there by archeologists based on drawings of European explorers who had seen them still unharmed. Most of the restored moais are rows of figures (a head plus torso) made of volcanic rock, some wearing pinkish hats. But the really mind-blowing place is the Rano Raraku volcano, that is an ancient workshop in which moais were sculpted. There is also a lake in the crater, but you needn’t climb up there to get to the moais – they are waiting right at the foothill. There’s over a hundred of them all over, standing the way the sculptors left them. There are even unfinished moais, not yet cut from the rock thanks to which you can see the how they were processed. It looks like a baby giant had played blocks and scattered them all around the slope. The biggest moai is over a 12 m high – you can see in the picture how tiny it makes us look. In the north, there is a nice beach which you can reach by scooter in 50 minutes. It take slightly more time by bike as there’s lot of upward slope. If you mean to rent sth anyway, a scooter for two people is a good solution as it costs almost the same as two bikes. But truth be told, the bikes and the sweat they beat out of us made us all the more enthusiastic once we got there. When you are finally free to lie down on the grass, you get more appreciative of the moais while getting everywhere by scooter or jeeo seems a bit dull. Going back from the first crater, just off the town, the Moose’s pedal came off along with the whole arm. That’s the end of the line, we think, but no, we just had one nut replaced and the bike was back in action. I wonder where it breaks down next. I’m not looking forward to go kaput in such heat and wait for help but let’s not shy away from the trip because of the risk. On the third day, we finally got on the road big time. It rained heavily since early morning, but such rain is very welcome on a warm and windless day. It’s much nicer than riding in the sun. Curiously enough, whenever we would get to a lookout, e.g. to spectacular cliffs, rain would stop for 10-15 minutes and come back once we hit the road. I have never seen the weather to change so quickly and so often. Just outside town, a doggy stuck to us. We kept riding, paying little attentionas we had little food and wouldn’t keep its hopes up. But it was bent on following us all the way to the Anakena beach, over 20 km, including a 4-km downhill. It would seek not only bread but also attention and the moment I stroke it, it would fawn like a cat. Park rangers let us pitch a tent in the forest by the beach, for free. Sometimes they won’t let you because of the strong wind (there wasn;t any on this day) and horses coming back from the pasture. There are hundreds of horses on the island, by the way and we still know what’s the use they put them to. We had little supply as any extra weight is a burden when riding a bike but there supposed to be a restaurant on the beach. Instead of a restaurant there was a small kiosk and the lady had the last 2 pieces of cake, but she promised to bring sandwiches the next day. She didn’t come at all, however, and, on top of that the water in the bathroom was untreated so we were left with no food or water. The nice bathroom lady sent us to her house to get some water from her family. We got a wrong house but anyway we were treated to some drinks and snacks and the very friendly host, Esther, has even been to Poland on the pope’s meeting with the youth @. Her uncle, however, gave us a lecture on how smart a politician Hitler was to get rid of the Jews so efficiently and that now somebody should do the same with the muslims or they will take over Europe likewise. How astonishing, here we are on the earth’s most remote piece of land and the mental germs have somehow found their way here. But how? The uncle doesn’t seem to be a frequent Internet user, he has never left the island so who fed him such stuff? We got an invitation for the next day for a fish barbecue, their own catch, but even though Esther was relly sweet, and we were quite starving after the long ride, we didn’t feel anxious to listen to the uncle babbling. From Anakena, in dead heat, we left for Poike, or to a hill where hardly anyone goes as it’s far, there’s no beaten track and you can only get there on foot. We didn’t actually know what’s there to see, apparently a figure with its mouth open but we didn’t see any photo. The moose stayed with the bikes as he wouldn’t walk at random and I tried getting directions from a local farmer. What he said was quite fuzzy, so I relied on tractor tracks, the dog behind me. There’s heaps of horses and cows around, the dog is just looking for the more cowardly specimens and chasing them away, and cleverly ignoring the rest. At one point I got scared as it accosted a group of cows with a bull among them and the whole lot started moving towards us, but gave up finally. We were going upwards for an hour, heading to the last one of the three hills where I was supposed to find something, but (as it turned out later) the farmer’s directions were all the opposite of what they should be and I found something else. Maybe it looked a bit like a moai’s face but later on I learnt it wasn’t it. If you feel like roaming there, you need to look before rather than behind the first (that is the one the furthest from the sea) rather than the last hill. There is a sculpture with a rainwater reservoir shaped like an open mouth. It’s a common motive used in ashtray on the island :-).
From Poike we wanted to get to Rano Raraku to spend a night there but once we arrived, on our last breath, the rangers said it’s not allowed and offered to give us a lift back to town seeing that we had no lamps on the bikes. They wouldn’t take the dog with them so it tried following us but it couldn’t keep up. I forgot to leave the food leftovers to it so I felt really bad that it may die of fatigue and that it’s left in the middle of nowhere with no chance of meeting generous tourists. There are lots of beggar dogs on the island and I got used to this sight in South America but this dog was special – really determined to tag along and it kept us company so long that it earned the right to be treated us a buddy. But we did appreciate the transport back to town as we saw the costal road was a long way upwards, it would be our undoing. Consequently, in the morning we were able to see how Palm Sunday is celebrated. According to Esther, the islanders are 100% catholics but in the church you can see the impact of the insular way of life. The priest wears a flower wreath around his neck, the songs are cheerful and the mass is as much of a social as a spiritual event. Many people didn’t fit in the church so people keep moving, some leaving to talk to the neighbors and make some room for others. On the stairs, ladies weave traditional palm branch decorations to adorn the Virgin Mary’s home altar. And underneath the stairs there stands a row of camera-armed tourists hunting nice shots of the cute island kids.
On the following day, we gladly rushed back headlong down the same road. It is very important when planning the route to know which direction the road is inclined. You plan a loop anyway so instead of scrambling both ways you can arrange the route accordingly to have two descends. The loop we did (Hanga Roa, east coast, Rano Raraku, Anakena, Hanga Roa) must be done in this exact order. After many sightseeing stops we got to the beach in late afternoon, the moose went for a swim and I got depressed about the dog’s fate, even more so listening to the fishermen’ sad song (they were singing with guitars at a fire). No sooner had the moose reassured me that the dog would be fine that we heard the familiar panting. Here it is, prancing around and looking quite rested. So it returned from Rano Raraku to the beach, clever boy. This time we came with loads of food so we could share. In the morning it followed us into the sea, jump on the moose’s back and gave us lots of laughs. The beach on a weekday before noon is quite empty as the locals have no time to come and there aren’t so many tourists to make it crowded. In this silence we suddenly heard Polish, but the youg couple looked so happy that they got away to the end of the world that we left them in peace. On the next day, we gladly headed for the downhill ride where you use the brake more often than pedals, we waited a bit for the dog but then, on the last hill, just before town, it disappeared. That’s even better, once it back in shape, it will find its way here and it won’t tag along when we have so much stuff to do. First of all, sell the bikes. Before the last trip, we wanted to post an ad in a shop but the shop owner got so enthusiastic, saying she’d take them and asking us not to seek clients any longer as she’s made up her mind. And us, seasoned ebay maniacs, believed the stupid woman. When we got back to town, the moose’s chain broke so hush, hush, we sneak into the workshop so that the woman won’t see. Then we go to her but she bullshits us that her husband must approve the bikes, so we chained them by the store so not to tag them with us and went for a night walk. She was supposed to wait for us but she deliberately left earlier. So the last day’s agenda was to seek buyers, buy souvenirs (for the island, we make an exception to this year’s resolution not to burden backpacks with souvenirs) and a visit to the museum, and you are required to show up at twelve at the airport. We checked out the entire main street starting in bike rentals and in the end, asking in any business that was open. People seem interested but complain about bad brand, they haggle and they opt out as they don’t want to make hasty decisions. A guy in a store tells us the price is very good but the Rapanui, you know, will always get advantage of you, he knows them, profeteering bastards. Funny, how bad he feels about his neighbors, they strike us as relaxed and helpful people. Not everybody needs a bike, especially a piece of junk. Finally, a lady in the last store wants them both, we give her a discount just to get it over with. We don’t sell the bikes at a bargain (as everybody boasts they have), especially considering all the extra costs but still one bike cost us the equivalent of a three day rental while we used them for 6 days. If you plan to buy bikes for the island, we recommend buying a trusted US brand, e.g. on an online auction at www.deremate.com (choose Chilean website) – it will be easier to sell, and leave your ad in stores several days before leaving.
We still have the time to get the moai souvenirs and got through the museum (secretly taking photos of all explanations to read them later). The museum employee asks if we got to sell the bikes, even we have never seen her before – what a small island indeed. They call us a taxi to pick us up next to the moai platform nearby but, due to misunderstanding we wait at the other side of the complex and see the taxi leave without us. And time is running out. The LAN guy told us to be at the airport 2 hours before the flight which is obvious nonsense as in Santiago they required just an hour. But it’s late anyway and there’s nobody around. At last we find a lady coming back from the cemetery to town and she takes us all the way to the airport. From Oceania we’re heading back to America but they will see us again here as a cute girl from a souvenir store gave us special moai pendants to bring us back here.