Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Łosie okrakiem przez Amerykę - V2.0 - The Moose Do America Again - Click Here!!!    Powrot na lono Argentyny / Back in Argentina´s arms (or dont cry for me Bariloche)
Zwiń mapę
2007
30
kwi

Powrot na lono Argentyny / Back in Argentina´s arms (or dont cry for me Bariloche)

 
Argentyna
Argentyna, Bariloche
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 32291 km
 
Skuszeni prognozą pogody, w Puerto Montt wsiedliśmy w autobus do Bariloche. Po drodze było pochmurno i miejscami deszczowo, góry widać było tylko hen w oddali, jak na chwilę się przejaśniło. A tu mijamy tabliczkę Argentina i cyk!, jak za dotknięciem różdżki się wypogodziło i nagle znaleźliśmy się w przełęczy, z górami na wyciągnięcie ... obiektywu. Cały deszcz się na andyjskich szczytach zatrzymał, a odtąd był już tylko pokaz slajdów pt. jesień w Patagonii. Ach, te serpentynki tonące w czerwieni.
Okazało się, że ceny noclegów jednak dwukrotnie nie spadły po sezonie (ach, te bajki z przewodnika), najtańsza dwójka z łazienką znalazła się po 60zł. Standard był taki sobie, akademikowy (El Gaucho), meble trochę zgrzebne i zapyziałe, a w hostelu kupa ludzi. Ale para Angoli, która za nami szła już zaczęła marudzić na ból pleców, więc tam się zatrzymaliśmy. Na następny dzień przenieśliśmy się do starszej pani ze Słowenii (hospedaje Arko, na ul. Güemes, dwie ulice w górę od Belgrano), od lat tu zasiedziałej. Śliczny domek z prawdziwie góralskim wnętrzem i cały dla nas (w tym kuchnia), bo nikt więcej się nie zjawił.
Na rozgrzewkę wleźliśmy na Cerro Otto, skąd jest widok na jeziora. Można wjechać kolejką, ale znacie już moje zdanie na ten temat. Na górze jest restauracja obrotowa, jak na wieży tv w Berlinie.
Następnego dnia, korzystając z superpogody, wynajęliśmy samochód (Łoś wreszcie ma prawko jazdy ze sobą) i wybraliśmy się zrobić pętlę siedmiu jezior. Można pojechać busem z agencji, ale wtedy postoje są tylko w z góry określonych miejscach, a nas strasznie frustruje, jak nam fajny kadr koło nosa przechodzi. Z samochodem też była chwila grozy. Stał sobie na spadzistej uliczce, wciśnięty między sąsiednie wozy i stamtąd trzeba było go samemu wziąć. Łoś mało się nie stoczył na sąsiada z przodu. A wszystkie wypożyczalnie mają takie same zasady: udział własny do 4000zł i nie można się dodatkowo ubezpieczyć. Stoimy może 3 cm od cudzego zderzaka. Wsteczny słabiutki, ledwie się do tylu wspiął, ale jakoś wyszliśmy cało.
Droga jest kiepsko oznaczona, więc trochę nas w ciemno prowadziła, w końcu pojechaliśmy inaczej, niż planowaliśmy, ale i tak widoki śliczne. Zamiast dojechać do San Martin, zrobiliśmy tzw. dużą pętlę, zahaczającą o wioskę Villa Traful. A pełną pętlę aż do San Martin trzeba będzie kiedyś zrobić z noclegiem, bo trasa ma niby 360km, ale z tego dużo po żwirowej drodze i do 35 nieraz trzeba zwalniać, tak odpryskuje.
Następnie razem z poznaną w autobusie Amerykanką, Natalie, wybraliśmy się na 3-dniowy wypad w góry, z noclegami w schroniskach Frey i Jacob. Fajnie, bo nie trzeba namiotu dźwigać, jedzenie też tam można kupić, jak się zapasy wyczerpią, nie tak jak w Chaltenie. Ale oczywiście ceny są dość wysokie, bo do schroniska ktoś to jedzenie musi wnieść. Po drodze do schroniska Frey spotkaliśmy jego pracowników z 10-metrową rurą, w której ponoć nieśli sadzonkę drzewa. Nie wiem po co na szczycie drzewo (na tej wysokości już tylko krzaczory) i czy je donieśli, bo zapomnieliśmy spytać. Na górze nasza grupa wzbogaciła się o Michaela, Australijczyka wybyłego za młodu z Rosji. Pogoda, jakbyśmy za nią zapłacili – słońce non-stop, niebo błękitne. Wycieczka znakomita, krajobrazy tak zróżnicowane jak to tylko możliwe i wysiłek niewąski. Pierwszy dzień to tylko 4 godziny pod górę, ale niezbyt męczące, za to drugi dzień to już czysta poezja. Najpierw po skałach, wśród śniegu stromo na szczyt. Potem, jak już się podniesie z ziemi szczękę na widok pejzażu, jaki się znienacka wyłania na szczycie (na horyzoncie jeziora, w dole wielka czerwono porośnięta dolina, a naokoło ośnieżone góry), leci się stromo w dół po sypkim piachu i odpryskach skalnych. I tak z półtorej godziny. Następnie spacerek lasem wzdłuż doliny, a potem stroma wspinaczka po śniegu i znowu z górki na pazurki. Na dole myśli się, że już po wszystkim, a tu jeszcze kawał do przejścia rzeką i błotem. Niektórzy z nas się zmoczyli. Nogi z ziemi zbieraliśmy po tym downhillu. A na górze przeurocza dziewczyna z kilkuletnią córeczką. Łóżka znowu wyglądają jak prycze, ale jesteśmy sami, a schronisko całkiem spore. W szczytowym okresie mieściło się i po 160 osób, ale niektórzy pokotem na ziemi. W każdym razie gościny nikomu nie odmawiają, więc można tam śmiało uderzać bez rezerwacji :-). Zresztą latem można rozbić za darmo namiot. Teraz też się tacy śmiałkowie znaleźli, ale po mroźnej nocy nawet z namiotu nie wyszli.
Na powrót na szczęście pozostaje tylko przyjemny 5-godzinny spacerek po prawie równym terenie i godzina po żwirowej szosie, na której jest szansa złapać stopa, ale akurat było pusto. Z powrotem w mieście z zapałem poznawaliśmy kolejne knajpki. Są dwie fajne meksykańskie. Jedna, tuż przy naszym pensjonacie, jest nowa i obsługa wychodzi z siebie, żeby cię uszczęśliwić. Jak oblałam łosia piwem, natychmiast zjawił się kelner i w minutę obrus był zmieniony a danie podane na nowym talerzu. Następnego dnia wypróbowaliśmy Dias de Zapato, w samym centrum. Z czystym sumieniem możemy stwierdzić, że jest to najlepsza knajpa meksykańska, jaką kiedykolwiek spotkaliśmy.
Wycieczka strasznie mi po mięśniach dała, więc jakiekolwiek wspinaczki na razie odpadały.
W niedzielę wybraliśmy się znowu do Colonia Suiza – okazało się, że można tam dotrzeć znacznie łatwiej, nie oglądając się na niesławny autobus nr 10. Autobusem 20 dojeżdża się do rozjazdu przy Cerro Campanario, a stamtąd już tylko 6 km. Po drodze dwa samochody nas po trochę podrzuciły. Kilka kawałków ciasta potem doszliśmy piechotą do punktów widokowych z panoramą jeziora (poza sezonem nie dojeżdża tam autobus), a z powrotem znowu udało się okazję złapać. Czyli autostop w Argentynie całkiem działa. Chyba się wybierzemy znowu do Chaltena, bo za kilka dni jest szansa na słońce, a ja do tego czasu już chyba nogi rozchodzę.

P.S. Fotki, ktore oznaczone sa "courtesy of Mike" sa autorstwa naszego znajomego. Oto link do jego strony z fotkami. Polecam!!!

Tempted by the weather forecast, we boarded a bus to Bariloche in Puerto Montt. On our way it was cloudy and raining at times and the mountains could be seen only far on the horizon when the sky cleared up for a moment. And then we pass the Argentina road sign and hey presto!, the sky clears up and suddenly we are going through a mountain pass, with mountains within your lens’s reach. All the rain stopped at the Andean tops and since then all we saw was a slideshow called “The Fall in Patagonia”. Oh, those hairpin roads basked in red.
Turns out accommodation prices have not dropped by half in the low season (bad, bad guidebook), so the cheapest double with bathroom we found was 20 USD. It was pretty shabby and stale (El Gaucho) and very crowded. But a British couple that was following us started bitching about their backs so there we stopped. Next day we moved to an elderly lady from Slovenia (hospedaje Arko at Güemes street, two blocks up from Belgrano), who had been living in Bariloche for years. A pretty house with a truly highlander look to it and it was all ours (including the kitchen) as nobody else showed up.
To warm up, we walked up Cerro Otto, with a panorama of the lakes. You can get up there by a cable car but you know what I think about it. Up there you find a rotating restaurant, just like on the top of Berlin’s TV tower.
Next day, taking advantage of the spectacular weather, we rented a car (Moose finally has his driving license on him) and we set off to do the seven lakes circuit. You can buy a tour to do that but then the bus only makes a stop at several set locations and we get quite frustrated when we miss a nice shot. The car gave us a start at first. It was parked on a sloping street, squeezed in between two other cars and you had to take it from there yourself (bad rental). Moose almost bumped into the car in front. And all rentals have the same rules: deductible up to 1000 Euro and no option of extra insurance. We are standing 3 cm from sb’s bumper. The reverse gear is a piece of crap, it was a drag trying to get it back up, but we made it.
The road is poorly marked so we had little control on where we were going, but the views were excellent anyway. Instead of reaching San Martin, we made a so called big circuit, going through the village of Villa Traful. The full San Martin circuit is worth doing with a stopover, as the route is 360km long, true, but most of it is gravel road and you need to slow down to 35 km/h at times, not to get the car scratched with all the jumping stones.
Next, together with Natalie, an American we met on the bus, we went on a 3 day trek in the mountains, with stopovers in Frey and Jacob huts. Cool, you don’t need to carry the tent, some food is available when you run out of supplies, unlike in Chalten. But of course food prices are steep – somebody has to carry this food for you. On our way to the Frey hut we met its employees with a 10-meter long pipe, supposedly containing a tree. I don’t know why they need a tree up there (there’s nothing but shrubs at this altitude) and whether they managed to get it there because we forgot to ask. Up there, we were joined by Michael, a Russian born Australian. The weather was as if we had paid for it – non-stop sunshine, blue skies. AN excellent trek, with as varied landscapes as possible and quite an exercise. On the first day it’s 4 hours up, not very tiring, though, but the second day is a whole chapter. First you scramble steeply up the rocks, in the snow. Then once you pick up your jaw from the floor, which dropped to see the awesome view unfolding (lakes on the horizon, a huge red valley below you and snow capped mountains all around), you go down the loose sand and rocks, for an hour and a half. Then a nice walk in the woods along the valley, followed by a steep climb in the snow and down we go again. Once down, you think it’s all over and you’re still in for quite a walk along the creek, or sometimes wading in it and in mud. Some of us did get wet. We were deadbeat after the downhill. Up in the hut, there waits a cool young lady with a baby girl. Bunk beds, again, look like in prison, but we’re all by ourselves and the hut is quite big. In the peak season it could house up to 160 people, but many of them stretched on the floor. Anyhow, they never deny accommodation so you can go ahead and climb without prior reservation :-). Anyway, in the summer you can camp there for free. Now, there were some poor guys trying to camp but after a freezing night they didn’t crawl out of their tents.
Luckily, there’s just a nice 5 hour walk on even ground on the way back and an hour more on a gravel road, with possible traffic and a chance to hitch a ride but this time it was all quiet. Back in town, we went on a mission to check out more and more restaurants. The coolest one we found is a Mexican place, Dias de Zapato, in the very center. The trek was very hard on my muscles so we had to take a rain check for more climbing.
On Sunday we went again to Colonia Suiza – we realized you can get there more easily, without relying on the notorious bus no. 10. Bus no. 20 brings to a fork at Cerro Campanario, and from there it’s just 6 km. We got a lift on the way. Several pieces of cake later we walked to lookouts with panoramic view of the lakes (in low season no bus gets there), and on our way back we hitchhiked again. So hitchhiking seems to work in Argentina after all, even for beginners. I think we’ll go to Chalten again, as in a couple of days sunshine is expected and by that time my legs will be back in shape.


P.S. Pictures marked as "courtesy of Mike" have been taken by our friend, Mike. You can find more at his photo website. Recommended!!!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (23)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4